[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przedewszystkiem rozpytać go nieco. - Józef długo był w służbie u mojego
stryja? - Dwadzieścia dwa lata, jaśnie panie. - Hm.Kawał czasu. Józef liczy
do wybuchu wojny,czy do dnia dzisiejszego? - Do sierpnia 1914 roku, jaśnie
panie. Teraz pan plenipotent płaci mi pensję imieniem jaśnie pana.
Nieboszczyk starszy pan tak podobnie rozporządził. "Serwitut - pomyślałem -
ale miły serwitut". I nagle doznałem, pierwszy raz od przyjazdu, uczucia
prawdziwej radości. Mam tu przy sobie chociaż jednego człowieka, który mi
jest szczerze życzliwy. Uśmiechnąłem się. - Naturalnie, Józef zostanie u
mnie w służbie i nadal, co? - Jeżeli tylko jaśnie pan życzy sobie... Pod
nieruchomą maską powagi przebiło wzruszenie. Stary sługa był rad z głębi
duszy. - Co tu Józef porabia od tylu lat? - Czyszczę, sprzątam, pilnuję
mieszkania, jaśnie panie. Wszystko, co tylko nieboszczyk starszy pan cenił
i lubił, chowałem u siebie pod kluczem... Jaśnie pan sam się może
przekonać... - Dobrze, dobrze, to pózniej! - mruknąłem dosyć niechętnie,
Wydało mi się, że Józef zacznie tłumaczyć i "kręcić" z powodu różnych tam
drobiazgów, które mogły ulec zniszczeniu lub zawieruszyć się przez tyle
czasu w bezpańskim domu. Ale on rzekł nagle, czyniąc krok naprzód: -
Przepraszam najmocniej jaśnie pana za to, co powiem. Zmiem zapytać, czy
długo tu będą mieszkały te panie.,. pani Bielawska z córkami? - To ja
właśnie chciałbym się od Józefa dowiedzieć, skąd one się tu wzięły? - Tak i
ja sobie myślałem - szepnął i nagle, z widoczną determinacją rozgadał się
na dobre. Opowiedział, że przyjechały przeszło pół roku temu. Przedtem
mieszkanie wyglądało jak cacko, chociaż z rekwizycjami nieraz była bieda.
On, Józef, buntował się przeciw temu najazdowi, nawet do pana plenipotenta
ze swojem zdaniem wystąpił, ale darmo. Powiedziała podobno pani Bielawska,
że krewna, że kuzynka, że sam nieboszczyk mógłby z grobu zaświadczyć, że
uciekinierka, że mieszkania nie mają... Ha! Może i kuzynka, bo po imieniu,
starszego pana nieboszczyka nazywa, ciągle się na niego powołuje! On, Józef
- przeprasza bardzo - niezupełnie chciał wierzyć bo przez dwadzieścia lat
nigdy tego nazwiska nie słyszał. - Sprowadziły tu tyle rzeczy, że teraz
ładu dojść nie można. Miały sobie mieszkania szukać, te niby tu chwilowo,
ale teraz jakoś o tem ucichło... - zakończył wreszcie i spojrzał na mnie
pytająco. - Matka i dwie córki, tak? - Tak, jaśnie panie, ale gości
przyjmują dużo. I ciągle u nich ktoś mieszka, a to bratowa z dziećmi, a to
szwagier, a to dwie kuzynki, te panny Ignatowicz... - A panny Bielawskie co
robią? Uczą się pewno jeszcze? Młodsza ma chyba ze siedemnaście lat? - Ma,
albo i więcej. Na kursa ogrodnicze chodzi. A panna Melanja na fortepianie
gra i też się uczy... filozofji, czy coś... Panienki niczego, nie można
powiedzieć, ale mamusia! - No - przerwałem, widząc, że konfidencje ustępują
miejsca plotkarstwu - dosyć. Niech mi Józef herbaty tu do pokoju
przyniesie. Na obiad pójdę do restauracji pózniej. - Uważam, jaśnie panie -
odparł, w oka mgnieniu przybierając postawę correct i wyraz kamiennej
powagi. W chwilę go jego wyjściu rozległo się ciche stukanie. - Proszę
wejść - rzuciłem, sądząc, że to służący czegoś zapomniał i wraca. We
drzwiach stanęła panna Mela Bielawska. Zerwałam się z kanapy, mówiąc
"przepraszam" tonem cokolwiek pytającym. - To ja przepraszam - odrzekła
panna dość śmiało. Podeszła bliżej i podała mi rękę na powitanie. -
Przyszłam zabrać niektóre rzeczy z szafy... U siostry nie dało się to
pomieścić. Otworzyła skrzypiący mebel i poczęła wybierać na półkach jakieś
przedmioty. Stanąłem pod oknem w postawie wyczekującej, rozważając, czy
należałoby z czemś odezwać się do nowej znajomej. - Wyspał się pan
przynajmniej? - zagadnęła znienacka, wychylając głowę z za otwartych drzwi
szafy. - Tak, dziękuję. Spałem, rzeczywiście, jak kamień... I długo. - Po
takiej drodze... I nagle, wychodząc na środek pokoju, rzekła zupełnie innym
tonem: - Właściwie... to nam niezmiernie przykro, że zrobiłyśmy panu
porucznikowi niemiłą niespodziankę... - Ależ, pani... - No, no - przerwała
swobodnie - niech pan nie rzuca zdawkowych słówek uprzejmości towarzyskiej.
Wiem, że pan jest bardzo dobrze wychowanym człowiekiem i nie powie wprost
tego, co myśli. Co do mnie, rozumiem doskonale, że to wcale niemiło,
wróciwszy do siebie po tylu latach, zastać w domu tłum obcych osób,
rozgardjasz... Musi pan w duchu złorzeczyć nam porządnie i posyłać
"k'czortu", jak to się u nas mawiało, na kresach. - Ależ zapewniam panią...
- Zresztą nie będziemy długo zawadzać. Oddawna już szukamy mieszkania. Mama
biega w tej sprawie od rana. - Przykro mi, że mama pani się trudzi i to z
mojego powodu. Właśnie zamierzam uprzedzić panie, że to ja się stąd wkrótce
usunę. Wyjeżdżam na wieś, czekam tylko wiadomości. - Wyjeżdża pan? Na wieś?
- Tak. - Do siebie ? - Tak, pani. Panna Mela westchnęła. - Szczęśliwy pan,
że ma dokąd wyjechać - rzekła melancholijnie. - Rozumiem doskonale, co to
ma znaczyć wrócić do siebie. I myśmy miały swój kąt. - Panie pochodzą z
kresów? - Z kresów? Właściwie nie. Urodziłyśmy się w Królestwie, ale pod
Koziatynem miałyśmy ładny domek i trochę ogrodu. Ojciec zarządzał jakąś
cukrownią, niedaleko. Aadnie tam teraz musi wszystko wyglądać... - szepnęła
z goryczą i zaraz zmieniła temat. - Może ja przeszkadzam panu? - Ależ
bynajmniej, panno... panno... - Melu! - roześmiała się. - Brzydkie mam
imię. Niestety to u nas rodzinne. Każda najstarsza latorośl płci żeńskiej
otrzymała na chrzcie imię Melanja, wraz z pudełeczkiem safjanowem, w którem
się mieścił pozłacany nóż, łyżka, widelec... - To, mam wrażenie, dosyć
zakorzeniony zwyczaj - wtrąciłem wesoło, ujęty jej poufale żartobliwym
tonem. - A tak. Dużo jest u nas takich różnych tradycyj. Naprzykład... w
wychowaniu młodych panien. Nauczą się trochę malarstwa, trochę gry na
fortepianie, czasem nawet dużo filozofji, a potem, jak Fortuna brew
zmarszczy, niewiadomo, czego się chwycić białemi rączkami... Wysunęła
szczupłe, rzeczywiście dość białe dłonie przed siebie, jakby dla
zademonstrowania, że takie właśnie miała na myśli. Dopiero teraz
przyjrzałem się jej bacznie. Twarz podłużna o tonie blado-żółtawym, z wąską
linją ust brzydko czerwonych... Broda nieco wysunięta i ostra, brwi
cienkie, oczy... Tak, oczy miała panna Mela Bielawska niezwykłe: czarne, o
ciepłym odcieniu złotawym, głęboko osadzone, w oprawie rzęs krótkich a
gęstych. Zdawały się te czarne zrenice co chwila rozszerzać i zwężać,
przemawiać jakimś własnym językiem, wdrażać inne myśli niż te, które
wypowiadały usta. Cała reszta składała się już tylko na zupełnie przeciętną
sylwetkę dość młodej, dość szykownej panny. Olbrzymia kokarda we włosach,
rozstrzępionych bezładnie nad czołem, miała w sobie coś wyzywającego,
równie jak i nogi w jedwabnych pończochach, tak niepokojąco cienkie w
kostce, że zdawały się grozić złamaniem przy lada gwałtowniejszym ruchu.
Zaledwie panna Mela skończyła mówić, a ja obserwować, wszedł Józef z
herbatą na tacy. Obrzucił pannę Bielawską surowem spojrzeniem i postawił
herbatę na stoliku. - To ja już sobie pójdę...- rzekła panna Mela, podając
mi znów rękę na pożegnanie. Od jej palców cienkich i białych szedł jakiś
prąd dziwnie ciepły i miły. - Pani będzie tak dobra powtórzyć mamie... -
Ależ, owszem. Będę tak dobra! Powiem jej nawet, że pan usilnie błaga,
abyśmy korzystały jak najdłużej z gościny - roześmiała się znowu i znikła.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]