[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tymi, których będę miał zaszczyt wiezć na miejsce.
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
- Tak, to my - powiedział.
Siedliśmy do odrapanego wehikułu. Z siedzeń wyrwano sprężyny i napchano je
sianem.
- Gdzie jesteśmy? - zagadnął szef.
Nasz kierowca zamyślił się, jakby usiłując przeniknąć umysłem francuskie zdanie.
Pan Samochodzik powtórzył inaczej akcentując. Młodzieniec kiwnął głową.
- Jesteśmy dwadzieścia kilometrów na południe od El-Faszed - wyjaśnił.
Maciek, któremu ta nazwa wyraznie sporo mówiła, kiwnął głową.
- Dokąd nas wieziesz? - szef zadał kolejne zdanie.
Tym razem kierowca nie zrozumiał. Maciek zagadnął go po arabsku. Przez chwilę
szwargotali z ożywieniem.
- Wiezie nas do spalonej wioski, około dwudziestu kilometrów stąd - wyjaśnił nasz
przyjaciel. - Kiepsko zna francuski. Wyuczył się go ze słownikiem i na podstawie Trzech
muszkieterów Aleksandra Dumasa. Tyle tylko, że ma niewiele możliwości szlifowania i
bardzo zle rozumie, gdy ktoś mówi w tym języku. Sam potrafi sporo powiedzieć, siłą rzeczy
dość specyficzną francuzczyzną.
Nieoczekiwanie zjechaliśmy na dno wąwozu i zatrzymaliśmy się na brzegu leniwie
płynącej, szerokiej rzeki. Nasz kierowca wyciągnął mapę i chwilę oglądał ją z frasunkiem, a
potem coś zagdakał po arabsku.
- On twierdzi, że tu powinien być most. Jest zaznaczony na mapie - powiedział
Maciek.
Szef wyjął delikatnie papier z ręki naszego kierowcy. Przez chwilę oglądał ją w
zadumie, a potem odwrócił na drugą stronę. Widniała tam pompatyczna pieczęć z
wyobrażeniem rózg liktorskich i topora - symbol włoskich faszystów.
- Jak się używa mapy sprzed ponad sześćdziesięciu lat, to faktycznie można szukać
mostów - westchnął oddając ją Arabowi.
Wysiadłem z wozu i brodząc po kolana w wodzie przeszedłem na drugą stronę.
- Płytko wszędzie - powiedziałem - Dno dość kamieniste, ale chyba da się przejechać.
- A jeśli do silnika dostanie się woda? - zaoponował szef.
- Trzeba wlot powietrza i rurę wydechową zaopatrzyć w rurki skierowane ponad
poziom wody - zaproponowałem. - A elektrykę zaizolować towotem.
Kierowca najwidoczniej znudzony naszymi rozważaniami wcisnął gaz do dechy i
samochód rozbryzgując wodę przejechał na drugą stronę.
- Tam pewnie zaznaczyli bród, a nie most - mruknął szef.
Mokre nogawki spodni przyjemnie chłodziły mi nogi. Godzinę pózniej dotarliśmy na
miejsce. Nasz kierowca wyjął z kieszeni kartę papieru i przez dłuższą chwilę porównywał ją z
otaczającą nas rzeczywistością, po czym zahamował przed resztkami bramy domu,
wykonanej z kamieni spajanych gliną. Wieś została spalona przed wielu laty. Może jeszcze w
latach pięćdziesiątych XX wieku. Tyle wojen domowych przetoczyło się przez ten biedny
kraj... Z domów zostało niewiele. Kupki przepalonej gliny znaczyły miejsca, gdzie ogień
strawił drewniane szkielety okrągłych chat.
- Jesteśmy na miejscu - przetłumaczył Maciek. - Sygnet znaleziono tutaj, na klepisku
przed tą bramą. Był zagłębiony w glinie. Kura grzebiąc w pyle odkopała go.
Pan Samochodzik parsknął śmiechem.
- No nie - powiedział - i dla zdobycia takiej informacji rozbiliśmy więzienie w
Chartumie? Ile tysięcy złotych z rezerwy budżetowej poszło tylko na to, żeby się dowiedzieć,
że pierścień znaleziono po prostu na klepisku przed bramą?
- Spokojnie, szefie - załagodziłem. - Ta pozornie bezużyteczna informacja może nas
doprowadzić do celu. Zwiadczy o tym, że prawdopodobnie przedstawiciel poselstwa w tej wsi
zakończył życie.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Sygnet rodowy szlachcic przekazywał najstarszemu męskiemu potomkowi. Wezmy
na przykład sygnet rodowy Ronikierów herbu Jaksa, ozdobiony turkusem, przekazywany z
pokolenia na pokolenie przez co najmniej trzysta lat...
Przełożony kiwnął głową.
- Zgoda. A więc ktoś zabił naszego posła i zabrał mu klejnot. A nie sadzisz, że mogło
być inaczej? Sygnet mógł zostać wymieniony z tubylcami na kawałek chleba lub odpaść wraz
z zakażonym trądem palcem. Wreszcie mógł zostać po prostu zrabowany posłowi bez
pozbawiania go życia.
Wyciągnąłem z plecaka saperkę i bez przekonania skrobałem tu i ówdzie klepisko.
- Wygląda na to, że glinę naniosła tu powódz - powiedziałem - Nie ma pod nią
żadnych warstw kulturowych ani innych śladów osadniczych.
- Może ty dla odmiany coś wymyślisz? - pan Tomasz zwrócił się do Maćka, który
studiował włoską sztabówkę.
- Na mapie zaznaczony jest kościół za zakrętem wąwozu - powiedział nasz przyjaciel.
- Dedukuję, że warto by tam zajrzeć...
Wpakowaliśmy się do wozu i ruszyliśmy. Niebawem naszym oczom ukazała się
świątynia. Wzniesiono ją na planie prostokąta, była jednonawowa. Solidne mury z kamieni
spajanych gliną rozprysły się, gdy uderzył w nie pocisk artyleryjski. Dziesiątki pór
deszczowych dopełniły dzieła zniszczenia. Przeszliśmy przez bramę. Mury kościoła dzwigały
się w górę, miejscami jeszcze na trzy metry. Wyższe partie ścian runęły.
- Ciekawe, czym pokryty był dach? - zapytałem, żeby tylko coś powiedzieć.
Szef nie odpowiedział. Podszedł do miejsca, gdzie kiedyś stał ołtarz. Przywołał mnie
gestem.
Podszedłem.
Zawiana piachem tkwiła w podłodze kamienna płyta. Omiotłem ją dłonią. Herb
Leliwa był już mocno zatarty, ale pod spodem dało się jeszcze odczytać litery głęboko ryte w
kamieniu:
Paweł Tarnowski 1703
- A więc żył tu jeszcze przez tyle lat - powiedział w zadumie szef. - Dlaczego nie
wrócił do kraju? Możesz podnieść ten kamień?
- Nie wiem, czy wypada naruszać spokój zmarłych - zgłosiłem swoje zastrzeżenie, ale
posłusznie wbiłem palce pod płytę i dzwignąłem ją z niemałym wysiłkiem.
Naszym oczom ukazał się szyb biegnący gdzieś w głąb. Zeskoczyliśmy we trójkę na
dno. Mieliśmy latarki. Ruszyłem śmiało w mrok. Przed nami otworzyła się spora krypta
wykuta pracowicie w tufie wulkanicznym. Po ścianą stały trzy nary, a na nich spoczywały
zmumifikowane ciała. Nad jednym do ściany przytwierdzono mosiężną płytę przyciętą w
charakterystyczny kształt. Portret trumienny. Obecnie po farbie pozostał tylko zarys kształtu
twarzy. Zniedz zniszczyła wszystko. Oświetliłem zwłoki. Zmarli leżeli na wznak z dłońmi
skrzyżowanymi na piersiach. Wykonane ze złota guzy przy kontuszach zalśniły w świetle
latarki. Skórzane pochwy szabli popękały ze starości. Głownie pokryły się nalotem rdzy.
Szef minął mnie i też podziwiał majestat śmierci. Nieoczekiwanie schylił się.
Nieboszczyk spoczywający pod portretem przyciskał do piersi jakąś deskę. Szef wysunął ją
delikatnie spod zmumifikowanej dłoni. Jak się okazało, nie była to deska, lecz dyptych - coś
w rodzaju drewnianych okładek przeciągniętych na grzbiecie taśmą. Deski przewiercono, a
sznurek opatrzono etiopską pieczęcią.
- Sądzi pan...? - zapytałem.
- Tak. Wewnątrz jest list, który cesarz Iljasu wystosował do Jana III Sobieskiego.
Zasunąłem płytę na miejsce. Wyszliśmy ze zrujnowanej świątyni.
- Dokąd teraz? - zapytał nasz kierowca.
- Musimy dostać się do Polski - wyjaśnił Pan Samochodzik.
Siedzący za kierownicą uśmiechnął się prezentując komplet białych jak śnieg zębów.
- To się załatwi. Osiem tysięcy kilometrów, czyli w tydzień będziemy. Tylko że nie
mam paszportu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]