[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tę suknię, uciec przed jego dziecinną adoracją, przed oczyma kamery, filmowców i tej kobie-
ty, która podeszła zamknąć drzwi, bo deszcz zaczął padać.
- Co pani robi? - zawołał Tom. - Nie! - Pchnął i otworzył drzwi z powrotem, rozkazu-
jąc operatorowi, żeby dalej filmował.
Ale deszcz lał coraz mocniej i sekretarka planu pierwsza pobiegła się schować. Opera-
tor zdjął kurtkę i narzucił ją na Arriflexa. Dzwiękowiec zaczął znosić swoje wyposażenie pod
markizę przed sąsiednim sklepem.
- Dlaczego nie filmujecie w deszczu? - wykrzyknął Tom. - Dlaczego przestaliście?
Z nieba lunęło jak z cebra. Tom wypadł na ulicę, żeby pomóc w przeniesieniu kamery,
gdy ulewa zagłuszyła trwożne okrzyki. Jeanne podeszła ostrożnie do drzwi, zebrawszy w dło-
ni suknię. Poczuła nagły, nieodparty przymus, aby zobaczyć Paula, bezpieczna wśród koli-
stych ścian apartamentu, zrzuciwszy z siebie tę suknię i wszelkie zobowiązania. Zawahała się,
u potem wybiegła w to oberwanie chmury i popędziła wzdłuż Rue de la Cossonnerie; deszcz
natychmiast przemoczył jej włosy i cienką satynę ślubnej sukni, zimny lecz elektryzujący.
Zachciało jej się śpiewać i otwarła usta pod ulewą.
Jej ucieczki nie widział nikt oprócz właścicielki sklepu. Ta wciąż jeszcze stała z opad-
niętą szczęką, gdy Tom wśliznął się z powrotem do sklepu, ociekający wodą, i stanął jak wry-
ty przed pustym podwyższeniem do upinania sukni.
- Jeanne - powiedział. - A gdzie Jeanne?
- Nie wiem - wytchnęła kobieta. - Po prostu zerwała się i pobiegła.
- Na deszcz?
- W tę ulewę. I w ślubnej sukni.
Zaczęli oboje wypatrywać, stanąwszy we drzwiach. Rue ile la Cossonnerie była kom-
pletnie pusta na tle majaczącej sylwetki Hal, zatartej przez deszcz.
Rozdział XVIII
Paul stał pod osłoną mostu kolejowego, patrząc do góry, obok roślinnych płatków z
szarosinego żelaza, podtrzymujących metro, na ulewę zdmuchiwaną z przęseł nad rzekę. Otu-
lił się w płaszcz, nie dlatego, żeby mu było zimno czy mokro - bo zdążył pod most, zanim
zaczęło lać - tylko dlatego, że przyjemnie mu było czuć się tak ściśle odgrodzonym. Tego
ranka nie uczesał się i bardziej niż zwykle było widać miejsca, gdzie włosy przerzedzały mu
się i poszerzała się już łysina. Wyglądał na starszego niż dotąd i nie tak odpornego. Dzisiaj
Rosa miała być sprowadzona do tego pokoju, który matka tak starannie dla niej przygotowała,
więc Paul wybrał się do innego pokoju, aby spotkać się z innym ciałem, nadzwyczaj żywym,
mimo że bezimiennym i nic więcej dla niego nie znaczącym. Pomyślał sobie, że ta sytuacja
nie jest pozbawiona humoru, ale go to nie rozśmieszyło. W tym samym czasie taksówka za-
trzymała się na Rue Jules Verne i wysiadła z niej Jeanne. Kompletnie przemoczona, wygląda-
ła prawie jak naga. Cienka satyna stała się przejrzysta i przybrała kolor jej ciała, prowokacyj-
nie lgnąc do jej piersi i pośladków, ukazując nawet ciemną plamę w pachwinie. Deszcz przy-
lepił jej loki do twarzy. Taksówkarz gapił się na nią z milczącym uznaniem, kiedy pędziła
przez chodnik, aby wpaść do budynku.
Deszcz zelżał i Paul wybiegł spod swej osłony, zmierzając na Rue Jules Verne.
Aż dziwne, że trafili w ten sam punkt czasu i tak różnych okoliczności, Paul z miejsca
gwałtownej śmierci i żałoby, a Jeanne z manifestacji życia i miłości.
Jeanne nie miała przy sobie klucza, więc podbiegła do okienka konsjerżki.; Baba sie-
działa odwrócona plecami.
- Przepraszam - odezwała się Jeanne, podnosząc głos, aby tamta dosłyszała ją przez
huk bijącego deszczu, ale baba się nie odwróciła.
Grzmot zatrząsł budynkiem. Jeanne odstąpiła od okienka i usiadła na drewnianej ław-
ce tuż obok windy. Skuliła się i objęła rękoma, cała drżąca. Tam zobaczył ją Paul i doznał
świeżego uniesienia, wiedząc, że do niego przybiegła w takim pośpiechu i zapamiętaniu.
Ocknęła się słysząc jego kroki, ale gdy spojrzała wyczekująco, Paul minął ją bez słowa i
wszedł do windy. Popatrzyli na siebie przez zawiłe spirale ornamentu.
- Wybacz mi - odezwała się Jeanne. - Czy chcesz mnie jeszcze?
Paul nie wiedział, co miałby jej wybaczyć, i nie obchodziło go to zupełnie. Po prostu
kiwnął głową i otworzył przed nią drzwi windy.
- fai voulu te quitter, fai pas pu - wyrzuciła z siebie, a potem przypomniało się jej, że
on woli mówić po angielsku. - Chciałam cię porzucić, ale nie mogłam. Nie mogę!
Paul nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w jej ciało: ciemne kręgi jej sutków pod
mokrą tkaniną, zarys jej wąskich bioder, obfitość ud. Nawet i delikatny puch na jej nogach
uwidocznił się pod warstwą satyny, jak gdyby to była jej druga skóra. Winda ruszyła w górę.
- Chciałam odejść - powtórzyła. - Rozumiesz?
Paul nadal się nie odezwał; oczy jego przesuwały się w górę i na dół po jej ciele. Je-
anne zaczęła podciągać rąbek sukni, opierając się plecami o klatkę, wypatrując w jego twarzy
objawów, że mu to sprawia przyjemność. Ukazały się jej łydki, kolana i uda, wreszcie runo w
pachwinie. Odczekała chwilę, a potem uniosła suknię jeszcze wyżej, obnażając swój dziecin-
ny pępek. Winda jechała do góry.
- Czego jeszcze ode mnie chcesz? - zapytała, wdzięczna i obnażona.
On jakby nie słyszał. Jej słowa nic nie znaczyły w porównaniu z jej obecnością. Wy-
ciągnął rękę i wsunął palce pomiędzy jej nogi, tam gdzie była wilgotna i ciepła. Zawahała się,
a potem sięgnęła i rozpięła mu spodnie, i tak grzebała w plątaninie jego ubioru, aż wreszcie
chwyciła go i trzymała, mocno i niedwuznacznie. Ich ręce skrzyżowały się. Winda z wes-
tchnieniem dotarła do celu.
- Wchodz - zawołał Paul, otwierając na oścież drzwi apartamentu. Zaśpiewał: - Był
sobie jeden chłop, ten chłop miał starą świnię...
Przez otwarte okno deszcz wlewał się do okrągłego pokoju, więc zatrzasnął je i obró-
cił się do niej w teatralnym pokłonie. Jeanne stała na środku pokoju, dygocząc i śmiejąc się.
- Wiesz, że zmokłaś - powiedział i wziął ją w ramiona.
Przemoczona suknia była śliska jak lód, a jej włosy odcisnęły wilgotny ślad na jego
piersi. Poszedł do łazienki po ręcznik.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]