[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Pytali o dziewczynę, która tu była. Amerykankę. Dziewczynę, która była tu, gdy
trzęsienie ziemi zniszczyło kościół.
Ludovico zwilżył pomarańczowe wargi.
- Mówisz, że ktoś przyjechał, żeby o nią spytać, ojcze?
- Tak, Ludovico, właśnie tak.
- Czy mogę uwierzyć tym dwóm, ojcze? Wyczuwam wokół nich coś niezwykłego.
Wyczuwam coś w rodzaju elektryczności.
- Ma pan rację - uśmiechnął się Henry. - Czy czuje pan coś jeszcze?
Starzec dotknął swej twarzy, jakby chciał się upewnić, czy jeszcze ją ma.
- Wiele dziwnych rzeczy. Dziwnych powinności, dziwnych ambicji. Wyczuwam też
niebezpieczeństwo.
- Czy wyczuł pan coś w dniu, kiedy trzęsienie ziemi zniszczyło kościół? - spytał
Henry.
- Nie, wtedy nie - powiedział Ludovico. - Ale następnego dnia, gdy wyjeżdżali, tak.
Widzicie, mijali mnie kilka razy dziennie, gdy wcześniej byli w wiosce, tak że całkiem dobrze
ich poznałem. Ich głosy, kroki, szelest ich ubrań.
- I...? - spytał Gil, gdy starzec się zawahał.
- I popełnili błąd, przechodząc obok mnie, gdy wyjeżdżali. Słyszałem ich oboje
całkiem dobrze. I wyczułem coś dziwnego, coś, czego nigdy więcej nie chciałbym spotkać.
Dziewczyna była ta sama, co do tego nie ma wątpliwości. Może nie duszą, lecz ciałem z
pewnością. Mężczyzna jednak był zupełnie inny. Ludzie mówili mi, że wyglądał tak samo.
Ale gdy mnie mijał, usłyszałem, jak twarda skóra trze o twardą skórę. Usłyszałem zgrzyt
ostrych pazurów na drodze. Usłyszałem świszczący oddech i jakiś straszliwy szelest, który
napełnił mnie strachem. A najgorsze było to, że poczułem śmiertelny chłód, tak jakby ktoś na
chwilę otworzył mi tuż przed nosem lodówkę. Nie ma co do tego wątpliwości. Cokolwiek
inni widzieli swoimi oczami, ja wiem, że tego popołudnia przeszedł obok mnie diabeł.
Henry odwrócił się do Gila. Dalsza rozmowa była niepotrzebna. Klocki układanki
zostały dopasowane, a oni dowiedzieli się jeszcze czegoś o swym Zmiertelnym Wrogu -
czegoś, czego Springer im nie powiedział lub czego nie wiedział. Ostatecznie wspomniał, że
nawet Ashapola nie jest w stanie przewidzieć poczynań szatana.
To coś to informacja, że Yaomauitl może przybierać postać ludzką i to
wystarczająco udaną, by oszukać każdego, kto go zobaczy. Tylko ci, którzy nie posługiwali
się wzrokiem, mogli go wyczuć i nie ulec pozorom. Tylko niewidomy potrafił rozpoznać
demona.
- Zatem Yaomauitl uciekł z San Hipolito pod postacią chłopaka Sylvii - rzekł Henry. -
A jedyną zbrodnią Sylvii było to, że przyjechała do San Hipolito w poszukiwaniu trawki
najwyższej jakości.
- No i że przyjechała w złym czasie, czego żałuję - dodał ksiądz. - Lecz gdyby jej
tutaj nie było, znalazłby się ktoś inny. Yaomauitl nie jest wybredny.
- Czy udało się wam ustalić, co stało się z chłopakiem? - spytał Gil.
- W tej jednej sprawie nie alarmowaliśmy policji. Was również prosimy o
nieprzekazywanie tej informacji żadnej instytucji, która byłaby zobowiązana prawem do
działania. Wywołałoby to jedynie podejrzenia i niepokój, a może nawet doprowadziłoby do
pomyłkowego aresztowania. Rozumiecie, Victor Perez kłócił się sporo z Sylvią i jej
towarzyszem o cenę tej marihuany i ktoś mógłby wysnuć z tego wnioski co do motywu
zbrodni.
- Znalezliście jego zwłoki?
- Tak.
- I jesteście pewni, że to zrobił Yaomauitl?
- %7ładna ludzka istota nie jest w stanie zabić człowieka w ten sposób, moi przyjaciele.
Henry nic nie powiedział. Chciał jednak wiedzieć, w jaki sposób diabeł zgładził
towarzysza podróży Sylvii. Ksiądz podziękował Ludovicowi i uścisnęli sobie wszyscy ręce.
Potem poprowadził ich na koniec wioski, aż do bocznej uliczki schodzącej kamienistą
nawierzchnią ku winnicy. Przeszli obok wygrzewających się w słońcu winorośli, ich stopy
chrzęściły na wyschniętej ziemi, od czasu do czasu przelatywały obok nich z brzękiem
owady.
- Nie ruszaliśmy go jeszcze - rzucił przez ramię ksiądz. - Nikt tu nie dotknie jego
szczątków, wierzą, że zawarte w nich jest zło. Nie sądzę, by było to mądre. Ale gdyby ktoś
zaczął pytać o niego, chciałbym pokazać, że Victor Perez naprawdę nie mógł go zabić,
podobnie zresztą jak nikt inny z tej wioski.
Doszli do granic winnicy. Wzdłuż jej niżej położonego krańca ciągnął się przez około
pół mili płot z żerdzi, wysoki na sześć, siedem stóp i na jakieś piętnaście stóp odległy od
uprawy. Gdzieś w połowie tej odległości leżał spory wysuszony stos czegoś, co wyglądało jak
gniazdo szerszeni Podeszli do tego zaniepokojeni, podejrzewając oszustwo. Nawet bliższe
oględziny nie wyjaśniały, czym mogło to być naprawdę. Jakaś wysuszona, poskręcana i
poznaczona ścięgnami tkanka z paroma ciemnokasztanowatymi liszajami na boku. Nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]