[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nim,
sycząc i wyciągając długie szyje. Szofer odwrócił się, zamachnął się nogą i
przez sekundę,
dwie sekundy noga jego zawisła nieruchomo w powietrzu. Pomyślał, być może, jak
toby się
żona i dzieciaki w domu ucieszyli, gdyby przywiózł taką gęś. Kupa mięsa.
Widziałem to
wszystko przez okno autobusu Objazdowej Biblioteki Publicznej.
 A romanse pana interesują ?  spytała znienacka bibliotekarka.
 Romanse? Owszem. Tak. Tylko prawie zawsze tak się smutnie kończą. Tragicznie.
I mnie to boli.
Strona 80
Stachura Siekierezada
 Jest pan sentymentalnym.
 Och, tak, proszę pani. Bardzo.
 Za bardzo sentymentalnym być jest niedobrze.
 Ja myślę, że pani ma rację. Ale co można zrobić?
 To romansu pan nie chce.
 Nie. Lepiej jednak nie. Pani wybaczy, jak to się mówi.
 Książki przygodowe, tak sądzę, muszą pana interesować. W takim młodym wieku,
dziwiłabym się, gdyby nie.
 Nie będzie się pani dziwiła. Bardzo lubię książki przygodowe. To znaczy był
czas&
 Ja bym romanse też zaliczyła do gatunku przygodowego  rzekła bibliotekarka i
zwróciła się do mnie profilem.
Było na co popatrzeć. Tam, przez rozsunięte żółte firanki, za oknem autobusu,
gdzie
patrzyła powłóczyście bibliotekarka.
Chaty pod białymi dachami, biała dal tam w dali, białe pola i południowe słońce
migotające, bijące nieprzytomnie powiekami po białej śnieżnej dominancji.
Otworzyły się drzwi do autobusu i tupając na stopniach, otrzepując buty na
śniegu,
weszły trzy dziewczynki, wyrywając bibliotekarkę i mnie z naszego
przedłużającego się
zapatrzenia tam za okno, gdzie oprócz tego, co widzieliśmy wspólnie, było
jeszcze dużo
różnych rzeczy. Ona widziała widoki, których ja nie widziałem, a ja widziałem
widoki,
których ona nie widziała. Ona na przykład widziała góry i pensjonat pośród
marcowych gór,
a ja widziałem sierpniowe ogródki podmiejskie pośród wielkich szarych kamienic.
Ona
widziała mężczyznę w czerwonym swetrze wybiegającego z pensjonatu na jej
powitanie, a ja
widziałem dziewczynę w ciemnoniebieskim fartuszku w białe groszki, biegnącą do
mnie, na
moje powitanie, między płotami działkowych ogródków. Ona słyszała szum morza, ja
słyszałem deszczu plusk, który nas przyłapał wtedy wśród ruin tego piastowskiego
zaniku i
staliśmy pod murem pod jednym nieprzemakalnym płaszczem. Ona widziała jego twarz
pochylającą się nad nią: czarne włosy, piwne oczy, wąskie usta, a ja widziałem
jej twarz, nad
którą się pochylałem, jej oczy wielkie bursztynowe, jej włosy, jej usta.
 Przyszłyśmy po lekturę szkolną na drugi okres  powiedziała do bibliotekarki
jedna z dziewuszek.  Tu jest lista, proszę pani.
Odsunąłem się trochę do tyłu, robiąc miejsce młodym czytelniczkom i sięgnąłem,
na
chybił trafił, po jedną z książek, co na półkach. Wszystkie były ładnie
oprawione w szary
gruby papier z wypisanymi na grzbiecie literą i numerem. Otworzyłem na tytułowej
stronie
tę, po którą sięgnąłem. Która mi wpadła w rękę. Było to  Lato leśnych ludzi
Marii
Rodziewiczówny.
 Ja wezmę tę, proszę pani. Może pani zapisze i już będę szedł, bo coś za długo
pani
marudzę.
 Wcale nie, wcale nie. Co pan sobie wybrał? A,  Lato leśnych ludzi Marii
Rodziewiczówny. Teraz wprawdzie zima, a nie lato, ale nikt jeszcze do tej pory
nie napisał
książki pod tytułem  Zima leśnych ludzi . O ile mi wiadomo.
 Może ktoś kiedyś napisze  mówię.  To dziękuję bardzo i do widzenia pani.
 Do widzenia panu. Spotkamy się za cztery tygodnie, to znowu porozmawiamy,
zgoda?
 Bardzo chętnie, proszę pani. Bardzo chętnie. Mogę zatrąbić parę razy przed
wyjściem? Na zew. %7łeby ludzie w kościele usłyszeli. I ksiądz. Bo chyba się
rozgadał z
ambony. Wpadł w studnię wymowności i trzeba go trąbieniem stamtąd wyciągnąć.
Strona 81
Stachura Siekierezada
 Niech pan zatrąbi. Musimy jeszcze dzisiaj odwiedzić dwie wsie przed wieczorem.
Bardzo ładne to porównanie ambony do studni wymowności. Bardzo poetyckie.
 Cieszę się, że pani się podoba. Do widzenia pani.
 Do widzenia panu. %7łyczę powodzenia.
 Wzajemnie. W pracy zawodowej i w życiu osobistym.
 Dziękuję i wzajemnie.
 Dziękuję. I jeszcze raz: do widzenia.
 Do widzenia. Bardzo miło mi było pana poznać.
Wyraznie wpadliśmy z bibliotekarką w studnię uprzejmości. Dziewuszkom, jak przy
meczu pingpongowym, tylko kręciły się główki, to w stronę bibliotekarki, to w
moją stronę,
w zależności od tego kto ostatni uprzejmie odbijał piłeczkę. Zrobiłem wysiłek i
wydostałem
się ze studni, to znaczy, odwróciłem się i przesunąłem się do przodu autobusu,
do
kierownicy. Oparłem się o nią i chwilkę zamyśliłem się. Po czym zatrąbiłem
alfabetem
Morse a: trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie i jeszcze raz to samo: trzy
krótkie, trzy długie,
trzy krótkie. Potem machnąłem ręką bibliotekarce, odpowiedziała mi przyjaznym
ruchem i
tak opuściłem gościnne ciepłe przytulne wnętrze zielonego autobusu Objazdowej
Biblioteki
Publicznej.
Kiedy opuściłem gościnne ciepłe przytulne wnętrze zielonego autobusu Objazdowej
Biblioteki Publicznej, ludzie akurat wracali drogą z kościoła. Znać suma
nareszcie skończyła
się. Poszedłem na kwaterę, rozpaliłem w piecu i usiadłem przy ogniu. Chciałem
trochę
poczytać, ale zaraz po kilku zdaniach odłożyłem książkę. Nie szło mi czytanie.
Zaczęły mi
chodzić po głowie takie różne zdania: duszę łzy; zwinna jest bestia; fabuła
rasa; duszę łzy;
zwinna jest bestia; fabula rasa. A potem takie zdania chodziły mi po głowie: ta
wstążka twoja
służy mi tutaj za temblak; ta wstążka twoja służy mi tutaj za temblak; niech mi
nigdy nie
będzie wisielczym powrozem: wstążka, temblak, powróz, temblak, wstążka, powróz;
duszę
łzy, fabuła rasa.
Minęło kilka dni  jak piszą powieściopisarce. I tak to jednym zdaniem
załatwiają się
z kilkoma dniami, których to dni, jakie by one były, bezbarwne, puste,
bezmiłosne, jeśli to
jest w ogóle możliwe, nie można załatwiać jednym zdaniem, jednym pociągnięciem,
drobnym ruchem ręki, lekkim wdzięcznym gestem, jakby łapiąc wpół kota z podłogi
i
sadzając go sobie na kolana. Ja, czyż inaczej czynię? Nie. Ale mnie przynajmniej
śmieszy
takie zdanie: minęło kilka dni. Nie mówiąc o tym, że boli mnie to, ubliża mi
straszliwie. Bo
to tak wygląda, że, ot, minęło kilka dni. Jakby nigdy nic. Jakby batem strzelił.
Jakby pestkę
wypluł. A ja przez te kilka dni, o, Gałązko Jabłoni i wy, straszliwe manowce, ja
przez te kilka
dni ileż razy konałem, umierałem i zmartwychwstawałem, ileż roboty zrobiłem na
zrębie, ileż [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl