[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Pewnie zle cię poinformowano.
 Wcale nie. Na pierwszym wzgórzu na północny zachód od
miasta. Jedzie się tam Brooks Road.
 Sprzedany? Kto, na litość boską, chciałby...
 Ja również zadałem sobie to pytanie. Nieraz podejrzewano,
że nie mam wszystkich klepek, ale nawet mnie nie przyszło
do głowy nic poza wynajęciem. Facet z biura pośrednictwa nie
chciał mi więcej powiedzieć. Wygląda na to, że to jakaś głębo-
ka, mroczna tajemnica.
 Może ktoś spoza stanu chce przerobić go na letnisko 
powiedziała z namysłem.  W każdym razie ktokolwiek to jest,
jest wariatem. Owszem, można coś wyremontować i nawet ja
bym się tego podjęła, ale ta rudera nie nadaje się już do żad-
nego remontu. Odkąd pamiętam, to zawsze była ruina. Co ci
przyszło do głowy, żeby właśnie tam zamieszkać?
 Byłaś kiedyś w środku?
 Nie, ale zaglądałam przez okno. A ty byłeś?
 Tak. Raz.
 Okropne miejsce, prawda?
Zamilkli, myśląc o Domu Marstenów. Akurat to wspomnie-
nie nie miało w sobie nic z pastelowych kolorów wszystkich
pozostałych. Związane z tym domem skandal i tragedia
65/247
wydarzyły się, kiedy jeszcze nie było ich na świecie, ale w
małych miasteczkach pamięć o takich zdarzeniach trwa długo i
wraz ze wszystkimi okropnymi szczegółami przekazywana by-
wa z pokolenia na pokolenie.
Historia Huberta Marstena i jego żony Birdie była dla mi-
asteczka tym, czym dla szanującej się rodziny trup znaleziony
w szafie. W latach dwudziestych Hubie Marsten pełnił funkcję
prezesa dużej firmy transportowej; według niektórych, jej do-
chody pochodziły głównie ze szmuglowania whisky z Kanady
do Massachusetts.
W roku 1928 małżeństwo osiadło w Salem, a już w następ-
nym, podczas krachu na giełdzie, straciło znaczną część ma-
jątku (jednak ile dokładnie, tego nie wiedziała nawet Mabel
Werts).
W latach dzielących wielki kryzys od dojścia Hitlera do
władzy Marstenowie prowadzili w swoim domu na wzgórzu
życie pustelników. W miasteczku widywano ich jedynie w
środowe popołudnia, kiedy udawali się na zakupy. Pełniący
w owym czasie funkcję listonosza Larry McLeod informował
wszystkich zainteresowanych, że Hubie Marsten prenumeruje
cztery dzienniki, ponadto  The Saturday Evening Post ,  The
New Yorker , a także groszowe czasopismo pod tytułem
 Amazing Stories . Raz w miesiącu otrzymywał także czek
od firmy, w której niegdyś pracował, mającej swą siedzibę w
Fall River, Massachusetts. Larry był pewien, że to czek, kiedyś
bowiem zgiął kopertę i zajrzał w okienko adresowe.
66/247
To on właśnie znalazł ich martwych latem 1939 roku. Nie
wyjmowana od pięciu dni poczta wypełniła całkowicie
skrzynkę, więc Larry wziął wszystko i ruszył w kierunku do-
mu, mając zamiar zostawić listy i gazety pod drzwiami.
Był upalny sierpień i bujna zielona trawa przed wejściem
sięgała powyżej łydek. Przy zachodniej ścianie budynku rosło
zdziczałe kapryfolium, a tłuste pszczoły brzęczały leniwie
wokół śnieżnobiałych, wonnych kwiatów. W tamtych latach,
pomimo niekoszonej trawy, budowla prezentowała się jeszcze
bardzo okazale, tak zwana zaś opinia publiczna zgadzała się
jednogłośnie, że Hubie Marsten, zanim oszalał, wybudował na-
jładniejszy dom w całym miasteczku.
Zgodnie z wersją wypadków przekazywaną każdej nowej
członkini Klubu Kobiet, już w połowie drogi Larry poczuł
nieprzyjemny zapach, przypominający woń gnijącego mięsa.
Zapukał do frontowych drzwi, lecz nie otrzymał żadnej
odpowiedzi, a zajrzawszy przez szybę, nie mógł niczego
dostrzec w panującym we wnętrzu półmroku. Zdecydował się
pójść do tylnych drzwi, co, jak się okazało, ocaliło mu życie.
Tutaj przykry zapach był jeszcze wyrazniejszy. Larry nacisnął
klamkę, przekonał się, że drzwi są otwarte, i wszedł do środka.
Birdie Marsten leżała w kącie kuchni z szeroko rozrzuconymi,
bosymi nogami. Brakowało jej połowy czaszki, odstrzelonej
najwyrazniej z bardzo niewielkiej odległości.
( Muchy  mówiła zawsze w tym momencie Audrey Hersey.
 W kuchni roiło się od much. Latały wszędzie, siadały na...
wiecie na czym i znowu zrywały się do lotu. Mnóstwo much ).
67/247
Larry McLeod odwrócił się na pięcie i popędził do miastecz-
ka, gdzie zgarnął Norrisa Varneya, który w owym czasie spra-
wował funkcję szeryfa, oraz trzech czy czterech wałkoni prze-
siadujących u Crossena  sklep prowadził wtedy jeszcze ojciec
Milta. Znajdował się wśród nich najstarszy brat Audrey, Jack-
son. Wrócili na wzgórze chevroletem Norrisa i pocztową fur-
gonetką Larry ego.
Nikt z miasteczka nigdy wcześniej nie był w Domu
Marstenów, więc wydarzenie to stanowiło nie lada sensację.
Kiedy pierwsze emocje opadły, portlandzki  Telegram za-
mieścił obszerny artykuł na ten temat. Dom Huberta Marstena
okazał się zdumiewająco zagraconym szczurzym gniazdem,
pełnym nikomu niepotrzebnych rupieci oraz stert pożółkłych
czasopism i niejednokrotnie bardzo cennych książek. Za
sprawą poprzedników Loretty Starcher pełne wydania Dick-
ensa, Scotta i Mariatta trafiły na półki Biblioteki Publicznej
Salem, gdzie pozostają do chwili obecnej.
Jackson Hersey wziął do ręki egzemplarz  Saturday Evening [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl