[ Pobierz całość w formacie PDF ]
po czym wyciągnął haczyk z pyska ryby i wrzucił ją do siatki wędkarskiej ustawionej w płytkiej wodzie tuż
przy brzegu.
- No... - przytaknął rozpromieniony Max, z zachwytem patrząc na swoją zdobycz. - Założę się, że to
największa ryba w tym jeziorze.
Connor pomógł chłopcu założyć nową przynętę na haczyk i wrócił na swoje miejsce. Wciąż myślał o tym,
co powiedział Max, że zawsze marzył o złapaniu wielkiej ryby.
Przymrużył oczy. Kiahna też miała marzenia. Chciała skończyć studia medyczne i zostać lekarką. Dopiero
teraz zdał sobie sprawę, że to przez niego nie udało jej się zrealizować tych pragnień.
Z tego, co powiedział mu Marv Ogle, wynikało, że Kiahna całe swoje życie podporządkowała swojemu
synkowi. Gdy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, postanowiła, że sama będzie wychowywać dziecko,
pamiętając, że jego ojciec ma na Florydzie własną rodzinę. Decyzja ta oznaczała rezygnację z wszystkich
marzeń. Max dorastał w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu, niewykluczone, że tym samym, w którym
został poczęty pewnej sierpniowej nocy.
Uświadomiwszy to sobie, Connor poczuł bolesne ukłucie w sercu. Wtedy pojawiła się jeszcze jedna myśl.
Kiahna powinna być teraz lekarką, przyjmować pacjentów w przychodni, robić obchód w szpitalu albo
pracować w laboratorium nad szczepionką na raka. Znalazła się na pokładzie tego nieszczęsnego samolotu linii
Western Island Air tylko dlatego, że zaszła w ciążę i musiała dalej pracować jako stewardesa, żeby zapewnić
Maxowi godziwe życie.
Okrutna prawda dotarła do niego z całą mocą. Nagle zrozumiał, co powinien zrobić. Przez swoje
egoistyczne zachowanie i bezmyślność wystarczająco już skrzywdził tego cudownego chłopca, który w tej
właśnie chwili siedział zaledwie metr od niego. Nadeszła pora, by przestać chować głowę w piasek, udając, że
nic się nie stało. Poczuł, że musi wkroczyć w jego życie i dołożyć wszelkich starań, by Max był szczęśliwy,
zapewnić mu ciepło domowego ogniska i dać mu poczucie bezpieczeństwa. Zapragnął obdarzyć go prawdziwie
ojcowską miłością. Może kiedyś zdoła zrekompensować swojemu synowi tych osiem straconych lat. W
każdym razie musiał próbować, choćby miało to trwać całe życie.
ROZDZIAA XXIV
Michele próbowała skupić uwagę na toczącej się rozmowie. Margie i Sean zaprosili kilkoro znajomych,
dwie pary i Bobby'ego Garrisona, kolegę Michele jeszcze z czasów szkoły średniej. Parę tygodni wcześniej
Margie spotkała go przypadkiem na jakimś wernisażu.
Od samego początku widać było, że wszyscy bardzo starają się opowiadać wyłącznie zabawne historyjki i
prowadzić rozmowę w lekkim tonie, tak jakby Margie ostrzegła ich, że Michele ma kłopoty małżeńskie i
schodzenie na poważniejsze tematy jest niewskazane.
Któryś z mężczyzn opowiadał właśnie o wakacjach spędzonych z żoną na wyspie Sanibel.
- Wiesz, gdzie jest Sanibel Island, Michele, prawda? - mężczyzna spojrzał na nią pytająco, przygotowując
grunt pod dalszy ciąg opowieści.
- Tak - zdobyła się na grzeczny uśmiech, jakiś czas temu wybrała się z Connorem na parę dni na
południowo-zachodnie wybrzeże Florydy, by uczcić w ten sposób rocznicę ślubu. Nocowali wtedy na wyspie
Captiva sąsiadującej z Sanibel. - Znam te okolice.
- Otóż wyobrazcie sobie, że wracamy samolotem do domu z przesiadką w New Jersey - mężczyzna zwrócił
się do pozostałych. Widząc ich zdumione spojrzenia, pośpiesznie dodał:
- Wiem, że to nie po drodze, ale...
Jego żona roześmiała się, klepnęła go w kolano i zaczęła opowiadać zamiast niego:
- Mamy jeszcze godzinę do odlotu, gdy John nagle czuje, że musi iść do toalety. A musicie wiedzieć, że
przez cały czas dzwigał na plecach taki stary, popielaty plecak z zepsutym suwakiem. Powinniśmy go już
dawno wyrzucić, ale przydawał się na różne drobiazgi. Nosiliśmy w nim portfele, coś do jedzenia, książki czy
inne rzeczy.
Gdy przerwała na moment, by wziąć oddech, wtrącił się mąż:
- Skąd mogłem wiedzieć, że Melinda włoży do niego swoją kosmetyczkę?
- John wchodzi do męskiej ubikacji, w której aż roi się od stuprocentowych facetów z New Jersey i
biznesmenów z Nowego Jorku, aż tu nagle plecak się otwiera i... - nagły atak śmiechu nie pozwolił Melindzie
dokończyć.
- I na posadzkę wysypują się damskie kosmetyki. Mówię wam, wszystko: puderniczka, tusz do rzęs,
szminki, jakieś kredki do oczu - John ruchem rąk zobrazował swoje słowa, równocześnie naśladując dzwięk
wysypujących się kosmetyków. - Rozsypały się po całej podłodze.
Wesołość opowiadających udzieliła się reszcie zebranych. Teraz śmiali się już wszyscy. Melinda dosłownie
skręcała się ze śmiechu, ocierając łzy rozbawienia.
- Wszyscy ci faceci kolejno odwracają się, patrzą i widzą Johna, który na czworakach zbiera damskie
kosmetyki i pakuje je do swojego plecaka.
Bohater opowieści tylko przewrócił oczami, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Widząc jednak, że Melinda
jest w jeszcze gorszym stanie, wziął głęboki oddech i spróbował dokończyć:
- Podnoszę na nich wzrok i mówię im, że... to nie tak, jak myślą. To są kosmetyki mojej żony.
- A wtedy... - Melinda, wciąż zanosząc się śmiechem, dotarła wreszcie do puenty. - Jakiś facet, z wyglądu
robotnik budowlany, wystawia głowę zza drzwi i, odchylając palcem dolną powiekę, mówi: Tak, na pewno. A
mnie tu jedzie czołg".
Przez następne pół godziny przerzucali się podobnymi historyjkami.
Michele śmiała się wtedy, kiedy trzeba, ale tylko dlatego, że nie chciała zwracać na siebie uwagi. Nie
życzyła sobie, żeby ktoś się nad nią użalał. Od czasu do czasu wymieniała spojrzenia z siedzącym na
przeciwległym krańcu stołu Bobbym, który w pewnym momencie ruchem głowy zasugerował, by wyszła z nim
na taras.
Odczekała, aż Bobby zasunie za sobą przeszklone drzwi, i dopiero wtedy powiedziała:
- Dziękuję.
- Nie ma sprawy - odrzekł Bobby. Oparł się plecami o balustradę i uważnie przyglądał się Michele. - Miałem
wrażenie, że szukasz pretekstu, by się stamtąd wyrwać.
Kobieta zajęła miejsce obok niego i, ściskając poręcz balustrady, wdychała rześkie morskie powietrze. Wiał
chłodny wiatr, a wysoko na niebie przetaczały się chmury przesłaniając gwiazdy. Po raz pierwszy tego
wieczoru byli ze sobą sam na sam.
- Nie mam dzisiaj nastroju - wyjaśniła.
Przez chwilę milczeli.
- No więc... - odezwał się Bobby, patrząc jej w oczy. - Ile to już będzie lat?
- Chyba ze dwadzieścia - odparła, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. - Dobrze wyglądasz.
- Ty też.
Puściła jego komplement mimo uszu. Kiedy ostatnim razem się widzieli, była o prawie piętnaście kilo
szczuplejsza.
- Margie mówi, że jesteś artystą.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się, ukazując znajome dołeczki w policzkach.
- Trochę maluję.
- Podobno całkiem niezle - nie dała się tak łatwo zbyć Michele. - Chciałabym kiedyś zobaczyć twoje prace.
- OK - odpowiedział, rozprostowując nogi i krzyżując je. - Może kiedyś, jak będzie okazja.
Przysunęła się bliżej, by lepiej go widzieć.
- Ożeniłeś się z Tammy?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]