[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wsunęła się do łóżka, Martha Haywood jeszcze
raz uśmiechnęła się do niej serdecznie i wyszła
z pokoju, zamykajÄ…c za sobÄ… drzwi.
A Shannon wcale nie wyskoczyła z łóżka, nie
rzuciła się do tych drzwi, żeby zamknąć je na klucz.
O, nie. Oparła się o poduszki i czekała, nerwowo
wygładzając prześcieradło. Wreszcie usłyszała ciche
kroki, ktoś zapukał.
Na progu ukazała się Iris Andre. Hm... Shannon
dołożyła wszelkich starań, aby ukryć rozczarowanie.
Uśmiechała się naprawdę bardzo miło, kiedy Iris
przysuwała sobie do jej łóżka jedno z krzeseł stoją
cych obok kominka. Ale nie byłaby kobietą, gdyby nie
poczuła lekkiego ukłucia zazdrości. Iris miała przepięk
ne, płomieniste włosy i jasnozielone oczy. A w błękit
nej sukni, skromnej, bez dekoltu, ozdobionej rzędami
białych koronek wyglądała bardzo wytwornie, świa-
229
towo i jednocześnie tak jakoś delikatnie, niemal jak
anioł. Między tą kobietą i Malachim coś się kiedyś
wydarzyło. Coś? Wiadomo, że romans. Kiedyś Mala-
chi trzymał tę wspaniałą kobietę w ramionach.
- Jak się czujesz? - spytała Iris, w jej głosie słychać
było prawdziwy niepokój.
- Dziękuję, już wszystko w porządku. Kiedy się
najadłam, zawroty głowy minęły jak ręką odjął.
- Czyli, chwała Bogu, wyszłaś z tego wszystkiego
bez szwanku.
- Nie całkiem.
Shannon podsunęła rękawy, ukazując poranione
nadgarstki. Nagle jej twarz sposępniała.
- Przepraszam, Iris. Co tam głupie nadgarstki.
Przecież ten drań zabił twoją przyjaciółkę. Bardzo
nad tym bolejÄ™.
- To była straszna śmierć - powiedziała przy
gnębionym głosem Iris, dodając z goryczą: - I co
z tego, że była to tylko dziewczyna z saloonu.
- Och, Iris! - Shannon, wiedziona impulsem,
chwyciła Iris za rękę i uścisnęła ją serdecznie.
Iris uśmiechnęła się smutno.
- Jesteś słodka, Shannon.
- Ja? Och, Iris! We mnie nie ma ani odrobiny
słodyczy. Zapytaj Malachiego.
- Malachiego ?
Iris wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Rozbawiłaś mnie, złotko. A Malachi... Malachi
po prostu mówi, że masz temperament. I z kolta
strzelasz jak mało kto. Zresztą sama widziałam. Bogu
dziękuję, że nigdy nie celowałaś do mnie.
230
- Szczerze mówiąc, miałam ochotę. Kiedy spot
kałyśmy się po raz pierwszy...
- Ale nie zrobiłaś tego, na szczęście - mówiła ze
śmiechem Iris, podnosząc się z krzesła. - Pójdę już,
Malachi siÄ™ niecierpliwi.
- Iris?
- Co, Shannon?
- Ja jednego nie rozumiem.
Shannon zmusiła się, żeby spojrzeć Iris prosto
w oczy.
- Bo jednak... tamtej nocy Malachi do mnie nie
przyszedł.
- Ale mnie tamtej nocy w Haywood nie było,
złotko. Byłam w Sparks.
- Och...
Tym razem jakoś łatwiej było spojrzeć na Iris.
- Naprawdę, Shannon, przysięgam. Ale to dłuż
sza historia. Malachi sam ci wszystko wyjaśni. Zoba
czymy się jutro, Shannon. A Malachiemu się śpieszy,
jeszcze dziś wieczorem chce ruszyć w drogę.
- Wyjeżdża?! Zostawia mnie samą?
- Nie, nie całkiem. Ale proszę, pozwól mu same
mu wszystko wytłumaczyć.
Nie dała już Shannon sposobności do zadania
kolejnych pytań. Uśmiechnęła się i wyszła z poko
ju. A Shannon jednym szybkim ruchem odrzuciła
kołdrę i spuściła nogi na podłogę. O, nie! Jeśli Ma
lachi wyjeżdża dziś wieczorem, to ona wyjeżdża
także.
Znów ktoś zapukał do drzwi i prawie jednocześnie
nacisnął na klamkę. Malachi? Przypomniała sobie, jak
231
poprzednio wdzierał się do tego pokoju. A teraz
nawet zapukał. Ho, ho...
Już stał w progu. Przyszedł zapewne prosto z salo-
onu, ale jeśli tam pił, to chyba bardzo niewiele. Nadal
miał na głowie swój kawaleryjski kapelusz. Ryzyko
wało Może i nie, może tu, w Haywood, nie miało to
większego znaczenia. Może w Haywood wojna skoń
czyła się naprawdę.
Kochała go w tym kapeluszu. Rondo ocieniało
twarz, przydawało jej tajemniczości, a pęk piór
powiewał tak zawadiacko, jak u prawdziwego rebe
lianta.
Kochała Malachiego.
Koszula była porwana, ubrudzona ziemią po śmier
telnej walce z Justinem Wallerem, walce w jej obro
nie. Przez dziury prześwitywała skóra, gładka i brązo
wa, pod skórą rysowały się twarde mięśnie. Całe ciało
Malachiego było sprężyste, umięśnione, było ciałem
prawdziwego mężczyzny.
Kochała go. Patrzyła na niego, patrzyła, zdawało
by się całe wieki, a to było zaledwie kilka sekund.
Malachi popatrzył na jej stopy, ustawione już na
podłodze.
- A dokąd to? - zapytał.
- Mam zamiar się ubrać. Skoro wyjeżdżamy...
- Ja wyjeżdżam.
- Ale...
- Shannon, spokojnie. Ja jadÄ™ dziÅ› wieczorem. Ty
też jedziesz, tylko trochę pózniej. -W jego głosie nie
słychać było gniewu, raczej rozbawienie.
Podszedł do Shannon, delikatnie położył ręce na jej
232
ramionach i zmusił, żeby z powrotem się położyła,
a sam przysiadł na brzegu łóżka. A ona wcale nie
czuła się na siłach, żeby się z nim spierać, dys
kutować. Ona w ogóle już nie chciała z nim walczyć.
Delikatnie pogłaskała ogorzały policzek, palce
przesunęły się po jego brodzie.
Chwycił jej dłoń, ucałował każdy jej palec z osob
na, po czym wyrzucił z siebie:
- Psiakrew! Dziś to się bałem, naprawdę porząd
nie się bałem.
Shannon uśmiechnęła się.
- Ja też.
- Shannon? On naprawdę niczego ci nie zrobił?
- Nie, Malachi. Przybyłeś w samą porę.
Uścisnął leciutko jej dłoń, ułożył na kołdrze, wstał
i wolnym krokiem podszedł do okna.
- Czy Iris ci mówiła, że spotkała się z Cole'em?
- Co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]