[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wbiegła do gabinetu.
Idz już, idz stąd, błagam cię. Obiecałeś.
Gdzie są ci ludzie, ci przyjaciele twoi i Anzelma, te ludzkie mizraki? zawołałem.
Patrz jęknęła już za pózno.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co jej chodzi. Ale zaraz przebiegł mnie dreszcz
przerażenia. Z kątów pokoju wycofywały się szybko, właściwie błyskawicznie, cielska i dro-
bne sploty mizrakich. Znikały. Podbiegłem do drzwi, rozwarłem je na oścież. Widziałem jak
w szybkich podrygach wężowych, tętniąc gradem iskier zsuwają się w dół kamienicy.
Wyłaziły ze wszystkich mieszkań, pomieszczeń, z każdego zakątka. Były momenty, że
od tych cielsk robiło się szaro na klatce schodowej i w windach.
IV
Wybiegliśmy oboje na taras i wtedy przeżyliśmy najgorsze.
Kiedy mówiłem: Co to znaczy? Tyś o tym wiedziała?! błysk nas oślepił. Wiem, że
przed tym błyskiem lub równocześnie z nim, dojrzałem od strony laboratoriów, kołyszących
się w powietrzu, czerwień ognia. A tuż przed nami, z przerwanego widocznie ruchomego
chodnika magnetycznego, ludzie wypadali na ziemię dziesiątkami, koziołkując i kręcąc się w
powietrzu. Straciłem na moment przytomność, ale dobrze pamiętam, że wywiało nas z tarasu
w głąb gabinetu. Gdyby nie miękkość kanapy, porozbijalibyśmy sobie czaszki o ścianę. Zoja
dyszała przy mnie, ale jej nie widziałem, choć była oparta o mnie. Oboje dławiliśmy się i
kaszleliśmy. Gryzący i gęsty dym wypełnił pomieszczenie. Kanapa wywróciła się z nami. Z
trudem wydobywałem się z jej na szczęście miękkiego wnętrza.
Mój kaszel i moje próby porozumiewania się z Zoją co chwila tłumiły trzaskające wy-
buchy. Wyczułem dłonią, że dziewczyna ma okaleczoną szyję. Krwawiła. Z jakąś nadzwy-
czajną mocą darłem warstwy kanapy, aby Zoję wydobyć z ich skłębionej masy, w którą
została wbita.
Tylko wybuchy czerwonymi błyskami łamały duszącą ciemność. Próbowałem dotrzeć
do kranów po wodę. Bałem się jednak pozostawić Zoję samą. Wiedziałem, że z powrotem
mogę już do niej nie trafić. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niesłychanej wrzawy, jaka
panowała na zewnątrz. Było tak, jakby ktoś przez gigantyczny megafon nadawał odgłosy
wielkiego miasta. Krzyki, jęki, zawodzenia, turkoty, trzaski, wycie syren, jazgot jakichś strza-
łów wszystko to zlewało się w nierówny, wibrujący huk, który nie tylko ogłuszał, ale zda-
wał się wnikać do wnętrza ciała, drążyć to wnętrze i patroszyć je.
Po raz pierwszy w życiu czułem coś takiego w uszach, w oczach, w sercu, w każdym
najdrobniejszym zakątku organizmu. Ciągnąłem półprzytomną, bełkoczącą Zoję. Dotykałem
dłonią jej ust. Po omacku usiłowałem trafić do łazienki lub do kuchni. Po chwili dopiero uda-
ło mi się odsunąć drzwi. Powietrze było tu czystsze. Wciągnąłem więc Zoję do środka, orie-
ntując się, że po lewej stronie znajduje się wejście do szerokiego hallu, a stamtąd, niemal na
wprost nas, główne drzwi wejściowe. Dymu było tu mniej, bo na szczęście wiatr wiał od
północy i wnosił trochę świeżego powietrza. Katastrofa wydarzyła się na południu. Dławienie
jednak nie ustępowało, tyle że oddychaliśmy z mniejszą trudnością. Odkręciłem kran i chło-
dna woda polała się grubym, miłym strumieniem. Skierowałem elastyczną końcówkę na nas.
Zimny strumień sprawił mi ulgę, a Zoja zaczęła wolniej i równiej oddychać. Podsunąłem się
do rozwartego na oścież okna, manewrowałem ostrożnie, słysząc pod butami chrzęst miałkie-
go szkła. Na pewno szyby. Wyjrzałem na zewnątrz. Na dole było czarno od chmury dymu,
który piął się coraz wyżej, w naszym kierunku, co chwila wdzierając mi się do ust. Pod
dymem piekło ognia. Ten gmach się palił. I to jak pomyślałem. Poczułem przypływ
ogromnego, instynktowego strachu. Ręce mi zaczęły drżeć, nogi drżały również i uginały się
pod ciężarem ciała.
Wrzawa jak gdyby przycichła. Ustały wybuchy. Tylko kłęby dymu przeszły w olbrzy-
mie chmury, tylko ciepło stawało się upalne, a płomienie pięły się coraz wyżej. Za tym wszy-
stkim zginął obraz miasta. Nie było już nic. Staliśmy się płonącą wyspą pod czarnym niebem.
Wlokłem Zoję powolutku do hallu. Rozwarłem wejście na całą szerokość. Przewalały
się tu kłęby dymu. Szedłem już resztką sił, zupełnie prawie zadławiony. Gdy tylko zrobiłem
krok poza próg, dojrzałem wśród kłębów białą, wysoką postać. Półprzytomny zorientowałem
się dopiero po chwili, że to był Jonis ubrany w maskę i strój ochronny.
Wziął Zoję na ręce, zakrywszy jej twarz maską z podłączonym aparatem tlenowym. Ja
uczepiłem się jego ramienia i brnąłem za nim krok za krokiem.
Wszystko odbywało się w żółwim tempie, po omacku. Słabłem, ale chciałem wytrwać.
Nadzieja na ratunek dodawała mi otuchy. Prowadz, prowadz powtarzałem niby to Joni-
sowi, choć wiedziałem, że on tego nie słyszy i słyszeć nie może. Przeszliśmy do hermety-
cznego szybu przez jakieś pomieszczenia, o których istnieniu nie miałem pojęcia. W każdym
wysokościowcu znajdowało się kilka takich szybów, zaopatrzonych w niezależne zródło siły.
Było tu jasno jak w dzień i kursowały jeszcze szybkie windy. Ale i tutaj powietrze było już
nasycone dymem. Drzwi pomieszczenia ciągle ktoś otwierał na różnych piętrach. I te nieli-
czne oazy ratunku mogły być w każdej chwili opanowane przez pożar. Na naszymi piętrze
byliśmy widać jednymi z ostatnich. Jonis wcisnął najpierw do przepełnionej windy Zoję i sam
za nią się wtoczył. Maskę miał już uniesioną, wyszły spod niej zupełnie zmierzwione jego
piękne, jasne włosy.
Pojedziesz za nami krzyknął do mnie. Będziemy w willi Anzelma. Tam cicho.
Powoli przychodziłem do siebie. Kaszel jeszcze pruł mi oskrzela, ale czułem już wyra-
zną ulgę, gdyż do szybu windy dopompowano powietrze. Oddychałem głębiej, kaszlałem.
Jeszcze głębsze oddechy. Odpluwałem gęstą flegmą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]