[ Pobierz całość w formacie PDF ]
scach, gdzie miotane katapultami Angaraków ciężkie głazy trafiały w twardą skałę.
Odpryski i rysy na blankach były pozostałością ulewy strzał o stalowych grotach. Ka-
mienny łuk bramy miasta ujawniał niezwykłą grubość murów, a okute żelazem wrota
były masywne. Ze stukiem kopyt wjechali na wąskie, kręte uliczki. Mijani ludzie wy-
wodzili się na ogół z gminu i szybko schodzili z drogi. Twarze mężczyzn w brunatnych
tunikach i kobiet w połatanych sukniach były obojętne, bez śladu ciekawości.
Chyba się nami nie interesują szepnął Durnikowi Garion.
Nie sądzę, by prości ludzie i szlachta zwracali na siebie uwagę odparł kowal.
%7łyją obok siebie, ale nic o sobie nie wiedzą. Może to jest przyczyną nieszczęść
79
Arendii.
Garion za smutkiem pokiwał głową.
Wprawdzie gmin nie przejawiał zainteresowania, jednak szlachta w pałacu płonę-
ła z ciekawości. Wiadomość o ich wjezdzie do miasta musiała ich wyprzedzić, gdyż
w oknach i na parapetach pałacu tłoczyli się ludzie w barwnych strojach.
Zwolnij kroku, panie rycerzu! zawołał stojący na parapecie mężczyzna
o ciemnych włosach i brodzie, w czarnej aksamitnej opończy narzuconej na wypo-
lerowaną kolczugę. Unieś przyłbicę, abym mógł cię poznać.
Zdumiony Mandorallen zatrzymał się przed zamkniętą bramą i odsunął przyłbicę.
Cóż to za nieuprzejmość? zapytał groznie. Jam jest, jak świat wie cały,
Mandorallen, baron Vo Mandor. Z pewnością dostrzegasz herb na mej tarczy.
Każdy może nosić cudzy herb stwierdził lekceważąco tamten.
Twarz Mandorallena pociemniała.
Azali sądzisz, że jest ktoś wśród żyjących, kto śmiałby fałszywie podać się za
mnie?
Sir Andorigu! zawołał z parapetu inny rycerz. To w istocie sir Mandoral-
len. W zeszłym roku spotkałem się z nim w szrankach wielkiego turnieju, a spotkanie
to kosztowało mnie złamane ramię i dzwonienie w uszach, które po dziś dzień nie
ustało.
Ach odparł sir Andorig. Skoro świadczysz za nim, sir Helberginie, przy-
znam, że zaiste jest to bękart z Vo Mandor.
Wkrótce będziesz chyba musiał coś z nim zrobić mruknął do Mandorallena
Barak.
Takież odnoszę wrażenie przyznał rycerz.
Kim jednakże są ci inni za tobą, panie rycerzu, którzy także pragną przekroczyć
te progi? chciał wiedzieć sir Andorig. Nie pozwolę, by otworzono bramę przed
obcymi z dalekich stron.
Mandorallen wyprostował się w siodle.
Patrzcie! zawołał głosem, słyszanym chyba w całym mieście. Przyno-
szę wam honor bez miary. Otwórzcie na oścież pałacową bramę i gotujcie się, każdy
z osobna i wszyscy razem, do złożenia hołdu. Spoglądacie bowiem w święte oblicze
Belgaratha Czarodzieja, Człowieka Przedwiecznego, i na boską postać jego córki, lady
Polgary, którzy przybyli do Vo Mimbre, by o rozmaitych sprawach radzić z władcą
Arendii.
Czy to nie przesada? zapytał szeptem Garion.
Taki mają tu zwyczaj, skarbie odparła spokojnie ciocia Pol. W kontaktach
z Arendami pewna ekstrawagancja jest konieczna, by zwrócić ich uwagę.
A któż cię zapewnił, że to w istocie lord Belgarath? w głosie Andoriga za-
brzmiał cień szyderstwa. Nie zegnę kolan przed nieznanym włóczęgą.
Azaliż wątpisz w moje słowa, rycerzu? zapytał Mandorallen niebezpiecznie
cichym głosem. Zechcesz może zejść tutaj i próbie poddać swe wątpliwości? Czy
raczej wolisz na podobieństwo kundla kryć się za parapetem i ujadać na lepszych od
siebie?
To było dobre stwierdził z uznaniem Barak.
Mandorallen uśmiechnął się dyskretnie.
To do niczego nie prowadzi mruknął pan Wilk. Będę chyba musiał udo-
wodnić temu sceptykowi to i owo. Inaczej nigdy nie wejdziemy i nie zobaczymy Ko-
rodullina.
Zsunął się z siodła i w zamyśleniu zdjął z końskiego ogona gałązkę, która zaczepiła
się gdzieś w drodze. Potem w swej lśniąco białej szacie stanął na środku placu.
80
Panie rycerzu! zawołał łagodnym głosem. Widzę, żeś człowiekiem ostroż-
nym. To godna cecha, ale może zaprowadzić cię zbyt daleko.
Nie jestem dzieckiem, starcze odparł ciemnowłosy rycerz tonem zbliżającym
się do granicy obrazy. Daję wiarę temu tylko, co potwierdzą me własne oczy.
To smutne, gdy wierzy się w tak niewiele ocenił Wilk. Pochylił się i wsunął
gałązkę między dwa granitowe bloki u swych stóp. Odstąpił o krok i wyciągnął dłoń.
Twarz miał niezwykle łagodną.
Wyświadczę ci przysługę, sir Andorigu oznajmił. Odrodzę twoją wiarę.
Patrz uważnie.
Wymówił cicho jedno słowo, którego Garion nie dosłyszał, wywołało ono jednak
znajomą już falę w jego umyśle.
Z początku nic się nie działo. Potem oba głazy wypiętrzyły się ze zgrzytem, a ga-
łązka pogrubiała i rosnąc sięgnęła wyciągniętej dłoni pana Wilka. Z pałacu dobie-
gły okrzyki zdumienia, gdy młode pędy strzeliły na boki. Wilk podniósł dłoń wyżej,
a gałązka rosła posłusznie. Pędy sięgały wciąż dalej. Teraz było to już młode drzewo
i wciąż rosło. Jeden z granitowych bloków pękł z suchym trzaskiem.
Zaległa absolutna cisza i wszystkie oczy wpatrywały się w drzewo. Pan Wilk wy-
ciągnął obie ręce i odwrócił je dłońmi do góry. Przemówił znowu, a czubki gałęzi
nabrzmiały wypuszczając pączki. A potem drzewo okryło się kwiatami o białych i ró-
żowych płatkach.
Jabłoń, Pol. Nie sądzisz? rzucił przez ramię.
Na to wygląda, ojcze przyznała.
Delikatnie poklepał pień i zwrócił się do rycerza, który drżący i blady opadł na
kolana.
A więc, sir Andorigu zapytał. W co teraz wierzysz?
Wybacz mi proszę, święty Belgaracie błagał zduszonym głosem Andorig.
Pan Wilk wyprostował się i przemówił surowo, a jego słowa układały się w miaro-
we kadencje mowy Arendów równie łatwo, jak wcześniej cioci Pol.
Naznaczam ci tedy, rycerzu, obowiązek troski o to drzewo. Wyrosło bowiem,
by twą wiarę i ufność odrodzić. Dług ten spłacać musisz czułością i miłością, z jaką
potrzeby jego zaspokajał będziesz. Z czasem urodzi owoce, a ty zbierzesz je i oddasz
każdemu, kto poprosić cię zechce. Dla łaski twej duszy nie odmówisz nikomu, choćby
najniższego był stanu. Jako drzewo wolno owoce swe daje, tako i ty wolno oddawał je
będziesz.
Aadne posunięcie pochwaliła ciocia Pol.
Wilk mrugnął wesoło.
Uczynię, co mi nakazałeś, święty Belgaracie wykrztusił sir Andorig. Klnę
się na me serce.
Pan Wilk wrócił do swego wierzchowca.
Przynajmniej zrobi w życiu jedną pożyteczną rzecz mruknął.
Nikt już nie dyskutował. Bramy pałacu rozwarły się ze zgrzytem, a oni wjechali na
wewnętrzny dziedziniec i zsiedli z koni. Dworzanie klęczeli, niektórzy nawet płakali
wyciągając ręce, by dotknąć szaty pana Wilka. Postępując za Mandorallenem szli przez
szerokie, wyłożone gobelinami korytarze, a za ich plecami rósł coraz większy tłum.
Otworzyły się przed nimi drzwi sali tronowej.
Komnata była wielką, wysoko sklepioną halą z rzezbionymi filarami sięgający-
mi stropu. Ogromne, wąskie okna między nimi przepuszczały przez witraże promie-
nie światła jakby układane z klejnotów. Podłoga była z polerowanego marmuru, a na
przykrytym dywanem podwyższeniu stał podwójny tron Arendii. Za nim zwieszały
się ciężkie purpurowe kotary. Po bokach wisiała starożytna broń dwudziestu pokoleń
81
arendzkich królów. Lance, maczugi i ogromne miecze, wyższe niż ktokolwiek z ludzi,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]