[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wymknęła się spoconym dłoniom i upadła na ulicę, zraszając nawierzchnię cennym płynem.
Na drodze Zhang Cheng czuł się dużo pewniej niż Mike. Sprawnie lawirując w tłoku
szybko posuwał się naprzód. Rozpalona słońcem betonowo-asfaltowa rozsypanka
urbanistyczna, tylko tu i ówdzie urozmaicana pojedynczą palmą, nie znudziła Roberta
wyłącznie dlatego, że za każdym zakrętem spodziewał się ujrzeć targowisko albo jakąkolwiek
inną miejscową atrakcję. Nic takiego się jednak nie stało. Motor zwolnił, Robert spojrzał w
drugą stronę. Pokryty zaciekami prostokątny pawilon był dworcem autobusowym.
Zhang Cheng założył na koło kłódkę i nie oglądając się na pasażera zagłębił się w tłum
u wejścia do budynku. Tu już Robert nie wzbudzał takiej sensacji; każdy zdawał się być
zaaferowany swoją podróżą. Dopchawszy się do okienka Zhang Cheng zaczął coś
wrzeszczeć, głownie chyba po to, by przekrzyczeć klientów pozostałych okienek,
wrzeszczących podobnie, jeżeli nie głośniej. Po dłuższej tyradzie odwrócił się do Roberta i
machając niecierpliwie przywołał go do siebie. Ten podszedł z niepokojem, ale zamiast prób
nawiązania porozumienia Chińczyk zabrał się za milczące penetrowanie kieszeni koszuli
nauczyciela, póki Robert nie domyślił się przyczyny i nie wyciągnął pieniędzy. W
międzyczasie ktoś dopchał się do zwolnionej kasy, więc przebijanie się do przodu i tyrada
zaczęły się od nowa. Wreszcie Zhang Cheng odszedł od okienka z biletem w garści.
Najwidoczniej uznał, że resztę potraktować może jako napiwek, bo tylko machnął Robertowi
przed nosem białym świstkiem, wskazał jakieś cyferki i rzuciwszy coś niewyraznie rozpłynął
się w tłumie.
Robert otarł czoło i starając się zachować zimną krew ruszył tam, gdzie spodziewał się
postoju autobusów. Kilka pojazdów o różnym stanie technicznym i stopniu czystości stało w
miejscu, dokąd skierował go zdrowy rozsądek. Przechadzał się od kierowcy do kierowcy,
rzucając możliwie wyraznie Guangjin , by wreszcie pokazać bilet kiwającemu głową
mężczyznie, który rzuciwszy okiem na wydruk jeszcze zamaszyściej pomachał czupryną i
mówiąc coś przez wyszczerzone zęby zaprosił Roberta do wnętrza wibrującego już autobusu.
Klimatyzowane wnętrze okazało się całkiem schludne i wygodne. Robert wcisnął
plecak na półkę i rozparłszy się w fotelu skierował na siebie strumień zimnego powietrza.
Zamknął oczy. Skwar i zgiełk miasta zostały gdzieś daleko. Nie wiedział, jak długa czeka go
podróż. Ważne, że u celu było Guangjin i znajomy dworzec, spod którego odjeżdża miejski
autobus zatrzymujący się tuż koło szkolnego kompleksu. Wdrapać się na piąte piętro, wyjąć z
lodówki piwo i siąść na balkonie, patrząc na słońce zachodzące między wieżowcami z tą
myślą zapadł w drzemkę.
***
W kafejce internetowej nad kartą pamięci wywiązała się żywiołowa dyskusja. Z
hałaśliwej wymiany Robert zrozumiał tylko wymawiane na różne sposoby słowo digital .
Wreszcie tleniony dwudziestolatek, najwidoczniej szef, posłał któregoś ze swoich akolitów na
zaplecze, a sam zasiadł przed ekranem. Robert rozejrzał się po zagraconym pomieszczeniu.
Zwiadomy ciekawskich oczu strzelających zza plastikowych przepierzeń, przysunął sobie
krzesło i usiadł obok szefa. Chciał przynajmniej poudawać, że ma coś do powiedzenia.
Kiedy po dłuższej chwili blondyn otworzył jakiś dziwaczny program do przeglądania
zdjęć, do salki wbiegł pomocnik, dzierżąc w dłoni spowity plątaniną kabli czytnik. Szef
sprawnie załadował kartę, ale dłuższą chwilę zabawił pod stołem, podłączając ustrojstwo do
komputera. W końcu otworzył odpowiedni folder i bez słowa ustąpił Robertowi miejsca.
Szuranie krzeseł i tupot zwiastowały, że na atmosferę sprzyjającą skupieniu nie ma tu
co liczyć. Ze stadem nastolatków tłoczących się za plecami nauczyciel otwierał kolejne pliki.
Większość fotografii była dobra, cześć nawet świetna, udało się uronić jak najmniej z uroku
pejzażu przemykającego za oknem autobusu, ale i tak czekał tylko na jedno zdjęcie. Jeszcze
ta skała, jeszcze rzeka z tego ujęcia& Jest. Zamknął na chwilę powieki, ale widok opalonego
ramienia i woalu tęczowych kropel zdążył już utrwalić mu się przed oczami. Odetchnął i
jeszcze raz spojrzał na zdjęcie.
Toń w słońcu, czarne włosy, przyjazny gest, uśmiech.
Ale to nie była Li.
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa użycie niekomercyjne Bez utworów zależnych. 3.0 Polska
Strona autorska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]