[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trzymający w prawej ręce potężny, ozdobny miecz.
Sangh natarł swymi groznymi przednimi odnóżami, nie uniknął jednak ciosu
mieczem, który wbił się w jego ogromne cielsko jak nóż w masło. Dahbi wydał
krzyk bólu i upadł. Natychmiast zaczął się zmieniać, stawać się mniej wyrazny,
starając się skorzystać z jedynej możliwej drogi ocalenia wniknąć w skałę.
Olbrzymi centaur wybuchnął strasznym śmiechem, zamachnął się mieczem,
lecz teraz zamiast miecza w jego ręce pojawił się kubeł wypełniony po brzegi wo-
dą. Sangh podniósł głowę, wydał przerazliwy krzyk: Nie! , ale centaur już wylał
zawartość kubła na w połowie pogrążonego w skale Dahbi. Tam, gdzie woda je
zmoczyła, ciało Sangha nabrało poprzednich kształtów i barwy. Wódz Dahbi wy-
dał z siebie zduszone westchnienie, ale chwilę pózniej potężne kopnięcie przed-
217
nich nóg centaura rozdarło jego tułów na pół w miejscu, gdzie był wtopiony w
skałę. Zdruzgotane szczątki drgały jeszcze przez moment i znieruchomiały.
Centaur wybuchnął triumfalnym śmiechem, odrzucił kubeł, który z klekotem
potoczył się po skalistym podłożu trasy, następnie odwrócił się i pogalopował w
głąb wąwozu, niknąc w mroku.
Wewnątrz Bariery Równikowej Mavra wpatrywała się w scenę, która się przed
nimi rozgrywała.
Teraz możesz mówić, jeżeli chcesz usłyszała za sobą głos Brazila.
Mogę odbierać twoje myśli.
Głos należał z pewnością do Brazila, był jednak jakiś dziwnie zmieniony,
wzmocniony.
To. . . to był Asam wyszeptała. Ale on nie żyje! Zginął w bitwie. . .
powiedzieli. . .
Odwróciła się do Brazila i zastygła w przerażeniu. Brazila bowiem nie było.
Zamiast niego ujrzała wielką, gąbczastą masę wysoką na dwa i pół metra, wyglą-
dającą jak ogromne, ludzkie serce pulsujące z prawie hipnotyczną regularnością:
masę różowej i czerwonej tkanki, pokrytej siecią czerwonych i błękitnawych żył
oraz arterii widocznych pod nagą skórą. U wierzchołka owej bryły wiły się jak
węże tysiące białawych czułek o długości około pięćdziesięciu centymetrów każ-
da. Mniej więcej w połowie tego gąbczastego, pulsującego cielska wyłaniało się
sześć macek umieszczonych w jednakowych odległościach od siebie. Były pokry-
te tysiącami malutkich przyssawek. Macki były chorobliwie niebieskie, zaś przy-
ssawki miały barwę dojrzałego zboża. Jakaś dziwna posoka sączyła się z porów
całej tej masy. Była gęsta i śmierdząca. Nie ściekała jednak na ziemię. Pokrywała
ciało nieregularnie, cienką warstwą, nadmiar jej zaś zdawał się ponownie wsiąkać
w skórę.
Nie. To nie był Asam powiedział Brazil. Był to po prostu sposób wy-
mierzenia sprawiedliwości. Przełęcz Borgo utrzymała się i to pozwoliło naszemu
staremu przyjacielowi od czasu do czasu rzucać na nas okiem.
Mavrze wydawało się, że głos Brazila dochodzi gdzieś z wnętrza tej potwornej
masy. Nie była zdolna oderwać od niej oczu. Mogła jednak całym wysiłkiem woli
kontrolować swoją odrazę.
To był Cygan zrozumiała nagle.
Lecz dla Gunita Sangha wyglądał jak Asam stwierdził Brazil z satys-
fakcją. Właśnie tak ten drań powinien był umrzeć.
I bardzo dobrze zgodziła się. Już nas prawie załatwił tu, na końcu
szlaku.
Nie, nie załatwiłby nas powiedział Brazil. I tak by przegrał, tylko te-
go nie zauważył. Chociaż trudno w to uwierzyć, nie była to odpowiednia pora na
otwarcie się Bariery Równikowej. Zadziałała właściwie. Wygodny błąd mecha-
nizmu w chwili, kiedy byłem w trudnej sytuacji, w pułapce zastosowanej przez
218
śmiertelnego wroga. Studnia opiekuje się swoimi, Mavro. Zawsze. Nawet jeżeli
tego sobie nie życzysz. W środku zaś jesteśmy nietykalni.
Patrzyła na niego, a on rozumiał jej odrazę, wywołaną jego wyglądem, i
wstręt, jaki w niej wzbudzał wydzielany przez niego zapach gnijącej padliny.
Czy tak właśnie wyglądali Markowianie? wykrztusiła. Ci sławni
bogowie, utopijni panowie stworzenia? Och mój Boże!
Widziałaś dość dziwacznych istot na tym świecie i we wszechświecie, by
orientować się, że ludzie nie są ani wyjątkowi, ani tworem modelowym. Ewolu-
cja rasy markowiańskiej odbywała się w sposób naturalny w warunkach zupeł-
nie odmiennych od ewolucji człowieka i większości innych ras zamieszkujących
wszechświat. To, co tobie wydaje się okropne, dla nich było bardzo praktyczne.
Według ich gustu jestem wysokim, przystojnym brunetem.
Byłoby łatwiej, gdybyś tak nie śmierdział powiedziała.
Cóż mogę zrobić odparł, udając urażonego. Ale ruszajmy. Pomyśl,
że ten zapach to jakieś egzotyczne perfumy.
Wątpię, czy mi się to uda mruknęła, ale gdy zaczął iść, używając macek
do poruszania się, poszła za nim.
Podziwiała pewność jego ruchów mimo tak niezgrabnej postaci.
Chociaż Markowianie mogą wyglądać dziwacznie, a nawet odrażająco, są
naszymi krewnymi w sposób więcej niż duchowy rzekł Brazil idąc. Oddy-
chają tą samą atmosferą co my. Mają pewną przewagę, ale nie tak znaczną, jak
myślisz. Struktura komórkowa, cały organizm oparty jest na węglu. Działa po-
dobnie jak inne organizmy o tej samej budowie. Jedzą, śpią, chodzą nawet do to-
alety jak normalni ludzie, chociaż na tym etapie rozwoju nie muszą spać. Zdobyli
umiejętność selektywnego wyłączania się, co przynosi takie same efekty. Przynaj-
mniej biologicznie są na tyle do nas zbliżeni, że nie naruszają żadnych znanych
nam prawideł życia we wszechświecie.
Wszedł na chodnik po drugiej stronie wysokiej na metr bariery. Kiedy upewnił
się, że Mavra podąża za nim, uderzył macką w barierę i chodnik pod nim zaczął
się przesuwać. Gdy się przemieszczali światła za nimi gasły, a przed nimi zapalały
się.
Ten chodnik prowadzi do Bramy Studni. Na początku każdą trasą przyby-
wały tu codziennie zmiany operatorów, tak jak my teraz, którzy udawali się do
swoich miejsc pracy. Pod koniec, kiedy pozostali tylko koordynatorzy programu,
ograniczono dostęp. Można było wejść jedynie o północy przy każdej trasie, i
to na krótką chwilę, żeby umożliwić wzrost i rozwój sześciokątom przygranicz-
nym. Pózniej dostęp ograniczono tylko dla koordynatorów, którzy już sami stali
się krajowcami, żeby ktoś nie chciał się wycofać. Kiedy byłem tutaj ostatni raz,
zaprogramowałem wejścia tak, żeby reagowały wyłącznie na mnie, ponieważ teo-
retycznie było możliwe, że ktoś rozwiąże zagadkę zamków.
219
Poruszali się w niesamowitej ciszy. Zwiatła nagle rozbłyskiwały przez nimi,
a kiedy je mijali, gasły. Sam chodnik również promieniował blaskiem na całej
długości, chociaż zródło światła było niewidoczne. Mavra zauważyła, że chodnik
przyspieszał i wiózł ich nie tylko do przodu, ale również w dół, w głąb planety. W
pewnym momencie dotarli do słabo oświetlonej sali. U stóp otwierał się wielki,
obramowany światłami sześciokąt.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]