[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alkohol miał zawsze dla kilku z nas nawet gratis.
I to przez kilka chudych dni, gdy nadeszły.
Gdy poczuł słabość do dziewczęcia, zwracał się do nas.
Podrzucaliśmy mu w głąb szatni, za płaszcze, jakąś dziewoję.
Wszystko grało, zarówno za płaszczami, jak i między nami.
Wysiadam z pociągu.
Mała stacyjka z jednym światłem.
Pózna noc.
Jestem pijany.
Zataczam się i podśpiewuję.
Nagła myśl, to nie moja stacja!
Gdzie ja jestem?
Co za ró\nica, gdzie!
Wa\ne, co będę pił.
Minął czas chwały, durniu.
Teraz czas pijany.
I ka\dy przystanek w pijanym widzie jednakowy.
Idę wzdłu\ torów, wypatrując legowiska: kopki siana, stogu.
Potykam się, padam.
Unoszę się powoli na czworaki i znów na mordę.
Le\ę i spoglądam na pole za torami.
Zamiast stogu dostrzegam wysoką, czarną górę.
Hałda przy kopalni.
Jej czerń, jak cielsko dinozaura, wbija się ostrzem grzbietu w jaśniejsze
niebo.
U podnó\a hałdy blask ogniska.
Widok ognia i pragnienie ciepła dodają mi sił.
Podnoszę się z trudem, ale znów padam do rowu.
W końcu idę przez suche trawy, trzciny, doły, kamienie.
Jestem przy ognisku.
Palą się skrzy\owane grube, drewniane klocki.
Ogień oświetla szałas.
Jak Psia buda.
Z dykty, obity gdzieniegdzie zardzewiałą blachą.
Dygoczę z zimna, siadam, by się ogrzać.
Dookoła puste butelki po piwie i denaturacie.
Landszafcik pijackiej nędzy.
Biorę butelkę - pusta, ani pół łyczka, kropelki nie zostawił, pieprzony brynol.
śeby choć troszeczkę.
Z dziesięciu flaszek coś by było.
Od\yłbym.
Czuję się cholernie podle.
Aapię kloc i zły rzucam w ogień.
Nagle z budy starczy, ochrypły głos: - Jest tam kto?
- Z ciemnego wnętrza wychyla się rozczochrana, siwa głowa.
Ogień wydobywa z mroku prawie fioletową, zarośniętą twarz.
Małe, gorączkowo błyszczące oczy, zapadłe, bezzębne usta.
Stary siada przy mnie.
Te\ się trzęsie jak ja.
- Skąd ty?
- pyta.
- Wysiadłem tutaj - odpowiadam.
Pomruk.
- A masz co wypić?
- Nie denerwuj mnie, stary, myślę, lecz ruszam przecząco głową.
- A mo\e pan ma?
- Milczy chwilę.
Spogląda na mnie kątem oka.
- Synek, a nie widziałeś kogo?
- Znów przeczę głową.
Ogląda się bojazliwie w mrok nocy.
- No to poczekaj...
- Włazi na czworakach do budy i wyciąga flaszkę denaturatu.
Trupia głowa na etykiecie szczerzy zęby do ognia.
Strona 37
16474
Dziadek podnosi butelkę do ust i pije.
Płyn przelewa mu się przez gardło bez bulgotania.
Rany boskie, czysty denaturat, bez wody?!
Podaje mi butelkę.
- Wez se, synek, wody, bo cię złamie.
Tam, w wiadrze, i kubek.
- Rozcieńczam smrodliwą ciecz w butelce.
Podaję mu.
Nalewa uwa\nie, oszczędnie.
Sprawdza pod blask ognia, ile nalał.
Wstrząsa mną odór denaturatu.
Na siłę przełykam.
I zaraz, natychmiast lepiej!
Wyciągam papierosy.
Palimy.
Cicho, tylko trzask ognia.
Obaj odczuwamy, prze\ywamy zbawczą truciznę.
Najlepiej w ciszy.
Przemyka od \ołądka do głowy.
Jak wiew wiatru w upale.
Błogosławiony szmerek uspokojenia i otuchy.
Słychać gdzieś poszczekiwanie psa.
Na stacyjce lokomotywa sapie, pod parą.
Dziadek znów włazi do budy.
Wyciąga zawiniątko w brudnym papierze i podaje mi.
- Na, synek, jedz...
- Na jedzenie nie mam ochoty, ale pokazuję na resztę w butelce.
Kiwa głową.
- Wypij se wszystko, widać, \eś zmarznięty...
- On je, oddziela kęsy mięsa rękami i wkłada do bezzębnych ust.
Rytmicznie prze\uwa.
Myślę, skąd ma na mięso.
Jakby zrozumiał.
Błysk przekornego uśmiechu w oczach.
Ociera wierzchem dłoni usta i mówi: - Nie chciałeś, synek, Burka, \ałuj.
Smaczna psina, bo młoda.
Mnie zawsze w nocy łapie głód, jak wypiję...
- Siedzę przy ogniu i dumam.
Smród dykty, zapach psiny - jak prawda, \e kiedyś \yłem inaczej, są jednakowo
ulotne...
Dziadek pojadł, gramoli się do budy.
Kiwa ręką, bym szedł za nim.
Wła\ę.
Ale fajno!
Pachnie sianem i jest derka do przykrycia.
Dopiero teraz czuję się pijany.
Miło tak le\eć, nic nie myśleć i nie odczuwać.
Nie zastanawiać się, jaki los i dokąd mnie kieruje.
Nad ranem.
Jeszcze ciemno.
Słyszę na zewnątrz pijackie śpiewy i okrzyki.
I słyszę we mnie wrzask budzącej się trzezwości.
Ktoś ordynarnie klnie: - Wyłaz, stara kurwo!
Gdzie nasza bryna?!
- Szept wystraszonego dziadka: - O Jezu, synek, on mnie zabije!
- Ktoś kopie płachtę zasłaniającą wejście do szałasu.
Na tle \arzącego się jeszcze ognia trzy pary nóg w gumiakach.
Dziadek wyłazi.
Jęczy przepraszająco: - Synu"nie mam, wypiłem, zwrócę, ale nie bij starego
ojca!
- Pierwsze uderzenie.
Krzyk starego człowieka.
Znów bicie.
Tłumione jęki bitego.
Ten syn musi mieć serce potwora.
Widzę, \e dziadek klęczy na czworakach przy ognisku, kopany przez trzy bestie.
Nie mam siły go bronić.
Trzezwienie jest lękiem.
Strona 38
16474
Kulę się, okrywam głowę derką.
Uderzenia nóg w budę.
Szałas wali się na mnie.
Głos: - O, jest tu jakiś, ten ch...
te\ chlał ze starym!
- Pierwsze kopnięcie w podbrzusze.
Ból zatyka oddech.
Kopią teraz w twarz, ramiona, \ebra.
Czuję krew.
Osłaniam rękami głowę.
Jęki dziadka słyszę jak z oddali.
Boję się, \e mnie zabiją.
Boję się śmierci, o którą tyle razy Boga prosiłem...
Z omdlenia otrzezwił mnie chłód poranka.
Pierwszy przymrozek, pierwszy jesienny szron.
Hałda wyglądała jak siwa broda ziemi rosnąca ku niebu.
Le\ałem wśród szczątków rozwalonej budy.
Zmarznięty, obolały, widziałem jednym okiem.
Na dłoniach krew z porozbijanej twarzy.
Usłyszałem jęk.
Dziadek?
Co z nim?
Podniosłem się.
Le\ał nieprzytomny.
Jedna noga w gumiaku tkwiła w \arzącym się jeszcze ognisku.
Cholewa do połowy była zwęglona.
Stopa i część łydki tak\e.
Wyglądały okropnie, nabrzmiałe, spalone, czarne, jakby natłuszczone.
Zacząłem krzyczeć.
Na grzbiecie hałdy skrzypiał węglowy taśmociąg.
Biegli ku nam ludzie.
Byłem na rozprawie sądowej.
Widziałem bandycką trójkę z wyrodnym synem na czele.
Cichą i zalęknioną.
Bronili się, \e to wódka winna.
Adwokat bronił podobnie.
Właściwie to dobrzy, spokojni młodzi ludzie - dzikie instynkty wyzwalał w nich
jedynie alkohol.
Myślałem: kogo ma sądzić sąd?
Ludzi czy zbójecki napęd alkoholu?
Osądził ludzi.
, Dziadkowi musiano amputować nogę do kolana.
Nie będzie ju\ wspinał się po hałdzie, byzbierać węglowe "kęsy".
Cię\ko mu będzie \yć, bo z czego?
Mówił strapiony, ,gdy odwiedziłem go w szpitalu: - Wiesz, synek, najbardziej to
mi \al Ernesta.
Tyle lat siedzieć!
To nic, \e mnie zbił, a tamci rzucili w ognisko.
Wódka mnie rzuciła, synku, nie oni...
a ja sam przyuczyłem Ernesta do picia...
- Mo\e dziadek znajdzie miejsce w domu opieki?
Nie wiem, czy będzie pił denaturat i zabijał psy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]