[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chwyciwszy się szczebli drabiny zaczął się wspinać do góry. Podążający za nim Complain zauważył,
że po obu stronach widoczne są liczne uszkodzenia, tak jakby w pokojach, które mijali, miał kiedyś
miejsce wybuch. W chwili gdy o tym pomyślał, potężny grzmot rozległ się w tunelach inspekcyjnych,
wywołując wśród licznych rur taki rezonans, jakby wokół nich grała wielka orkiestra.
- Wasi ludzie nadal niszczą statek - rzekł chłodno Zac Deight.
- Miejmy nadzieję, że przy tej okazji wytłuką całe rzesze Gigantów - powiedział Marapper.
- Rzesze! - zawołał Deight. - A ilu Gigantów", jak ich nazywacie, znajduje się, twoim
zdaniem, na statku?
Ponieważ kapłan milczał, Deight sam odpowiedział na swoje pytanie.
- Jest tych biedaków dokładnie dwunastu. Trzynastu, jeżeli doliczymy Curtisa.
Cornplainowi udało się spojrzeć na sytuację oczyma człowieka, którego nigdy nie widział,
oczyma Curtisa. Ujrzał go - przerażonego urzędnika, siedzącego po ciemku gdzieś w rozwalonym
pokoju, podczas gdy na statku wszyscy zawzięcie szukali miejsca jego schronienia. Niezbyt miły
obraz.
Nie było jednak czasu na dalsze rozważania. Osiągnęli górny poziom i znowu zaczęli pełznąć w
kierunku najbliższego włazu. Zac Deight wprowadził w mamek swój ośmiokątny pierścień i otworzył
klapę nad ich głowami. Gdy wydostali się na zewnątrz, otoczyła ich chmura małych moli, która
trwała tak przez chwilę zawieszona w powietrzu, po czym odleciała w głąb ciemnego korytarza.
Complain szybko wyciągnął paralizator i strzelił w tym kierunku. W świetle latarki Marappera
stwierdził z satysfakcją, że większość owadów spadła na pokład.
- Mam nadzieję, że żaden nie ocalał - powiedział. - Mógłbym przysiąc, że te owady to
zwiadowcy szczurów.
Zniszczenia w rejonie, w którym się obecnie znajdowali, były większe od dotychczasowych.
Ani jedna ściana nie stała prosto. Szkło i różne potłuczone przedmioty pokrywały grubą warstwą
pokład, z wyjątkiem wąskiej dróżki, z której gruz został usunięty. Tą właśnie ścieżką posuwali się
ostrożnie naprzód, cały czas czujni i napięci.
- Co tutaj było? - spytał zaciekawiony Complain. - To znaczy przed tą ruiną.
Zac Deight szedł w milczeniu, nadal ponury i zamyślony.
- Co tutaj było, Deight? - powtórzył Complain.
- Och... większość tego pokładu zajmował Medyczny Ośrodek Badawczy - rzekł Deight
odrywając się od swoich myśli. - Przypuszczam, że jakiś porzucony komputer rozerwał się w końcu
na kawałki. Nie można się tu dostać normalnie - korytarzami czy windami. Ten rejon jest całkowicie
odcięty. Grobowiec w grobowcu.
Complain poczuł dreszcz emocji. Medyczny Ośrodek Badawczy! To właśnie tutaj dwadzieścia
trzy pokolenia temu pracowała June Payne, wynalazczym payniny. Starał się wyobrazić ją sobie
pochyloną nad stołem, ale widział stale tylko Laur.
Dotarli wreszcie do komory powietrznej i luku osobowego. Wyglądał on jak mniejszy luk
towarowy z podobnymi kołami przy drzwiach i ostrzegawczymi napisami. Zac Deight podszedł do
jednego z kół. Był nadal pogrążony w myślach.
- Poczekaj! - rzekł pospiesznie Marapper. - Ja się znam dobrze na podstępach, Roy, i
przysięgam, że ten drań chowa dla nas jakąś niespodziankę w zanadrzu. On nas chce zgubić.
- Jeżeli tam ktoś na nas czeka, Deight powiedział Complain - to ty i oni udacie się niezwłocznie
w Podróż. Ostrzegam!
Deight odwrócił się. Cała jego postawa znamionowała ogromne napięcie i wyczerpanie. W
innych okolicznościach i w innym gronie wzbudzałby tylko litość.
- Nie ma tam nikogo - rzekł chrząkając. Nie musicie się niczego obawiać.
- A ta... ta rzecz zwana radiem znajduje się za tymi drzwiami? - spytał z wahaniem Complain.
- Tak.
Marapper chwycił Complaina za ramię i skierował jego latarkę Deightowi w twarz.
- Chyba nie pozwolisz mu rozmawiać z Małym Psem, co? Będzie chciał ich tu ściągnąć
uzbrojonych.
- Nie uważaj mnie za głupca, kapłanie, tylko dlatego, że przypadkiem urodziłem się w twojej
parafii - rzekł Complain. - Deight przekaże im to, co my mu powiemy. Otwieraj, radco!
Drzwi otworzyły się i znalezli się w luku. Było to kwadratowe pomieszczenie o boku nie
dłuższym niż pięć kroków. Sześć skafandrów kosmicznych, przypominających metalowe zbroje, stało
opartych o ścianę. Poza skafandrami w pokoju znajdował się jeszcze tylko jeden przedmiot. Było to
radio, niewielki przenośny przyrząd z pasami do noszenia i anteną teleskopową.
Podobnie jak w luku towarowym, znajdowało się tu okno. Nie licząc zamkniętego obecnie
obserwatorium w sterowni, cztery osobowe i dwa towarowe luki były jedynymi pomieszczeniami,
zaopatrzonymi w otwory obserwacyjne. Mając inny współczynnik rozszerzalności niż reszta
obudowy, stanowiły słaby punkt statku. Dlatego też zostały zaplanowane tylko tam, gdzie były
konieczne. Widok, który się z nich roztaczał, wywarł na Marapperze takie samo wrażenie jak
poprzednio na innych. Bez tchu wpatrywał się w olbrzymią przestrzeń po raz pierwszy nie mogąc
wykrztusić słowa. W tej chwili sierp planety był dużo większy niż wtedy, kiedy oglądał go
Complain. Widoczna była biel i zieleń zmieszane z oślepiającym błękitem, a wszystko to lśniło w
jakiś dziwny sposób. W pewnym oddaleniu od majestatycznego sierpa, znacznie od niego mniejsze,
jaśniej niż samo życie, płonęło słońce.
Zafascynowany Marapper wskazał je ręką.
- Co to jest? Słońce? - zapytał. Complain skinął głową.
- Jezus Maria! - zawołał wstrząśnięty Marapper. - Ono jest okrągłe! Jakoś zawsze
wyobrażałem sobie, że musi być kwadratowe jak światło kontrolne!
Zac Deight podszedł do radia. W chwili gdy drżącą ręką podnosił aparat, odwrócił się do
pozostałych.
- No więc dowiedzcie się - powiedział. Cokolwiek się stanie, nie będę przed wami ukrywał: ta
planeta to Ziemia.
- Co? - zawołał Complain. Pytania, które cisnęły mu się na usta, więzły mu w gardle. Kłamiesz,
Deight! Na pewno kłamiesz! To nie może być Ziemia! My wiemy, że to nie może być Ziemia!
Stary człowiek zaczął nagle płakać. Po policzkach spływały mu słone łzy, których nawet nie
usiłował powstrzymać.
- Powinniście o tym wiedzieć - powiedział. - Cierpieliście bardzo... za bardzo. To jest Ziemia,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]