[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wrócił do pokoju.
 Tylko je na mnie marnujesz  powiedziała bezbarwnym tonem.
 Dlaczego?
 Och...  wzruszyła ramionami i odeszła kilka kroków. Ręce trzymała w kiesze-
niach swojej ciężkiej, dość staroświeckiej spódnicy.  Kiedyś ci powiem.  Podniosła
wzrok.  Ale mimo wszystko to miłe z twojej strony. A teraz chciałabym, żebyś sobie
poszedł. Nie mam ochoty nikogo widzieć.  Takim samym, niepewnym krokiem skie-
rowała się do drzwi. Powłóczyła nogami, sprawiając wrażenie całkowicie wyczerpanej,
jakby prawie zupełnie opuściły ją siły witalne.
 Wiem, co ci jest  powiedział.
 Tak?  zapytała, otwierając drzwi. Jej głos stał się jeszcze bardziej bezbarwny, głu-
chy i martwy.
 Nie masz żadnych przyjaciół. Jesteś w o wiele gorszej sytuacji niż ja, przed spotka-
niem z tobą dziś rano. To dlatego...
 Mam przyjaciół.  W jej głosie pojawiła się nieoczekiwana stanowczość. Może
zaczęła odzyskiwać siły.  A raczej miałam. Siedmioro. Tak było na początku, ale obec-
nie łowcy mieli już czas zabrać się do dzieła. A więc niektórzy z nich  a może nawet
wszyscy?  nie żyją.  Podeszła do okna i spojrzała na mrok, w którym widniało zale-
dwie kilka rozproszonych światełek.  Może masz więc rację. Może jestem jedyną oca-
lałą z całej ósemki.
 Kim jest łowca?
 No tak. Ludzie nie powinni o nich wiedzieć. Aowca jest zawodowym morder-
cą, który dostaje listę ofiar do zlikwidowania, do zabicia. Otrzymuje określoną sumę
 obecnie jest to, o ile wiem, tysiąc dolarów  za każdego zabitego. Zazwyczaj ma też
podpisaną z miastem umowę o pracę i dzięki temu pobiera również pensję. Ale władze
ustalają ją na bardzo niskim poziomie, żeby miał motywację do pracy.
 Jesteś pewna?  zapytał Isidore.
 Tak.  Skinęła głową.  Chodzi ci o to, czy jestem pewna, że ma bodziec do za-
bijania? Owszem, ma. Uwielbia to.`
98
 Myślę  powiedział Isidore  że się mylisz.
Nigdy w życiu nie słyszał o czymś podobnym. Na przykład Przyjacielski Buster na-
wet się o tym nie zająknął.
 Przecież to nie zgadza się z obecną, mercerańską etyką  zauważył.   Każde
życie jest nasze ,  %7ładen człowiek nie jest samotną wyspą , jak powiedział dawno temu
Szekspir.
 John Donne.
Isidore gestykulował z podnieceniem.
 To najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Czy nie możesz zawiadomić po-
licji?
 Nie.
 Czy to ciebie ścigają? Czy mogą tu przyjść i cię zabić?  Teraz rozumiał ta-
jemnicze zachowanie dziewczyny.  Nic dziwnego, że jesteś taka przestraszona i nie
chcesz nikogo widzieć.  Ale jednocześnie pomyślał: To muszą być urojenia. Może
wynik uszkodzenia mózgu przez pył. Może jest specjalem.  Ja ich pierwszy załatwię
 oznajmił.
 Czym?  Uśmiechnęła się lekko, odsłaniając niewielkie, równe, białe zęby.
 Wystąpię o pozwolenie na pistolet laserowy. To łatwe, zwłaszcza jeżeli ktoś miesz-
ka w takim miejscu jak to, gdzie nie ma nikogo i policja nie patroluje. Tutaj trzeba sa-
memu dbać o swoje bezpieczeństwo.
 A gdy będziesz w pracy?
 Wezmę urlop!
 To bardzo miłe, J.R. Isidore. Ale jeżeli łowcy zlikwidowali innych  Maksa Po-
lokova, Garlanda, Lubę, Haskingsa i Roya Beaty...  Urwała gwałtownie.  Roy i Irm-
garda Baty. Jeżeli oni nie żyją, to wszystko jest już bez znaczenia. Są moimi najlepszymi
przyjaciółmi. Zastanawiam się, dlaczego u diabła nie mam od nich wiadomości?  Za-
klęła ze złością.
Isidore przeszedł do kuchni, zabierając ze sobą zakurzone, dawno nie używane tale-
rze, szklanki i miski. Przed umyciem odkręcił najpierw kurek i długo czekał, aż spłynie
ruda od rdzy gorąca woda i pojawi się czysta. W końcu przyszła Pris i usiadła przy sto-
le. Otworzył butelkę chablis, podzielił brzoskwinie, ser i galaretkę sojową.
 Co to takiego? Ta biała substancja? Nie ser, prawda?
 Galaretka z mączki sojowej. Szkoda, że nie mam...  Przerwał i zaczerwienił się.
 Kiedyś jadano to z sosem od pieczeni wołowej.
 Android  mruknęła Pris.  To pomyłka, jaką robią androidy. Tym właśnie się
zdradzają.  Podeszła, stanęła przy nim i z pełnym oszołomienia zdziwieniem po-
czuł, że obejmuje go w pasie i na chwilę przytula do niego.  Spróbuję kawałek brzo-
skwini  powiedziała i zgrabnie chwyciła długimi palcami śliski, różowopomarańczo-
99
wy, pokryty meszkiem kawałek. I nagle, jedząc go, zaczęła płakać. Zimne łzy spływały
po policzkach i kapały na gors jej sukienki. Nie wiedział, co robić i dalej dzielił jedze-
nie.  Niech to licho  rzuciła z wściekłością.  No cóż...  Odsunęła się od niego
i zaczęła spacerować  wolno, miarowymi krokami  naokoło pokoju.  Mieszkali-
śmy na Marsie, rozumiesz? Dlatego tyle wiem o androidach.  Głos jej drżał, ale mimo
wszystko ciągnęła dalej. Najwidoczniej bardzo jej zależało na tym, aby móc do kogoś
mówić. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl