[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w ogóle użyć słowa kompozycje", skoro nic właściwie do siebie nie
pasowało. Jak Woodstock w Disneylandzie - kolory Petera Maksa,
obcisłe biodrówki pełne frędzelków, sznureczki i odsłonięte pępki. Szyk
przyjęcia-zrzuty, myślała Iris. Ale dla kogo?
Gdybyż tylko projektanci cofnęli się o jedno dziesięciolecie, do Diora i
Balenciagi. Iris nigdy nie nosiła ich ubrań - była na to zbyt młoda - ale
oglądała ich prace w książkach i chętnie identyfikowała się z ówczesnym
poczuciem poprawności. I poprawiania. Ciała nie są idealne i nie można
im ufać, id i tak dalej. Francuscy mistrzowie igły nie byli zainteresowani
ani grą w ciuciubabkę, ani pępkami. Wszywali cię w świat porządku i
aspiracji. Czynili cię hermetycznym i pełnym. Ale jednocześnie,
paradoksalnie, gotowym do lotu, dumnie wyprostowanym.
Zaprzeczenie w każdym ruchu. Niekończąca się praca ludzkiego serca".
Iris uwielbiała to zdanie z Delmore'a Schwartza, ze swoich dni czytania
poezji, z czasów prawdy i piękna, gdy była dwudziestolatką. Niezupełnie
je wtedy rozumiała, ale teraz była pewna, że już je rozumie. Smutek
zmieszany
ze szczęściem. Było jakieś wyszukanie w tej rozpaczy. Uczucie, którego
nie mogła nie łączyć ze swoimi abażurami, które zdawały się oddawać jej
swoje kości, stalowe ramy w zamian za duszę, łunę światła. Każdy abażur
był innym życiem, kawałeczkiem przeszłości. Rittenhouse Square około
1910. Przedwojenny Londyn. Paryski salon Nancy Mitford. Gdy dostojna
Sister Parish II, ostatnia wielka nauczycielka projektantów w Nowym
Jorku, po raz pierwszy zobaczyła prace Iris, zawyrokowała: - Jesteś
ponad miarę poetyczna, ale jednocześnie absolutnie poprawna. To
napięcie to twoja siła. Nie strać jej.
- Moja siła - westchnęła Iris, stojąc w ślamazarnej kolejce daleko od
wejścia na pokaz Calvina Kleina.
- Przykro mi - powiedziała młoda, ubrana na czarno kobieta za stołem
udrapowanym bielą, kiedy Iris poprosiła o swoje miejsce. - Nie ma pani
na liście, ale jeśli stanie pani w tej kolejce, ma pani szansę na miejsce
stojące.
Mam stać? - Iris zajrzała w płytkie wody niebieskich oczu pod nią i przez
moment miała ochotę powiedzieć: Ależ ja jestem tu dla Petunii"; ale
potem pomyślała: Kogo obchodzi Petunia"? Czy ktoś w ogóle słyszał o
jakiejś Petunii"?
- Miejsce stojące? - powtórzyła.
- Tutaj, proszę. - Wskazała dziewczyna, a jej współczucie blakło w
oczach i już zwracała się w stronę następnej ofiary.
Tutaj" było właśnie tu, gdzie teraz znajdowała się Iris, wśród wyklętych,
czekających na pociąg donikąd. Iris czuła się rozdarta między poczuciem
obowiązku - obiecała, że pójdzie na ten pokaz - a poczuciem własnej
wartości: ja nie mam zwyczaju stać. Ma czterdzieści lat, na litość boską.
Mogła stać, gdy miała dwadzieścia parę lat w Met, Covent Garden, w
wiedeńskiej Staatsoper. Stanęłaby prawie wszędzie dla dyrygenta Carlo
Maria Giulini, dla jego
surowego profilu na okładkach albumu i dla jego majestatycznych
symfonii Brahmsa. Ale dla Calvina Kleina, producenta bielizny?
Miejsce stojące, kontemplowała Iris. To było coś zgoła innego niż loża
państwa Biddle w Philadelphia Orchestra czy stół państwa Biddle na
corocznym Balu Myśliwych. %7ładne z nich nie miało już teraz oczywiście
znaczenia - kwadratowa loża, okrągły stół - ale nie da się ukryć, że wtedy
było to bardzo ekscytujące: czuć, że jest tam dla ciebie miejsce, czy tego
chcesz, czy nie. Zresztą - było, minęło. To mąż Iris był tym Biddle'em z
doktoratem z neurofarmakologii, który całkowicie porzucił naukę,
sprzeciwił się polityce wyrośniętych chłopców z departamentu zdrowia i
wymienił pokładane w nim zaufanie na mrzonki w Tanzanii. Genialny
Erich Biddle, zakochany w logice, umiał znalezć niezbicie słuszne
powody, by nie działać, nie zostawać, nie kochać - mężczyzna, który po-
wiedział kiedyś, że nie pozwoli jej odejść.
Do tłumu kłębiącego się za nylonową wstęgą Iris dołączyła z taką
godnością, jaką tylko zdołała z siebie wykrzesać. Gdy mijała te
nieszczęśliwe twarze w swojej pielgrzymce na koniec niekończącej się
kolejki (no, przynajmniej zdawała się niekończąca, choć stało w niej
dopiero osiem osób), starała się wznieść ponad to. Dlaczego właściwie
miałaby się przejmować staniem w kolejce? To nie był jej świat. Nie
zasłużyła sobie na miejsce w tej hierarchii. A jednak udusi Deenę gołymi
rękami.
Pewne pocieszenie stanowił fakt, że wyglądała dobrze, zgrabnie i
elegancko w swojej lejącej się marynarce No-rella w kolorze dojrzałych
winogron, z wywiniętym kołnierzem, w długiej, prostej spódnicy, w
pantoflach Chanel i z błyszczącą czarną torebką z krokodylej skóry.
Niezupełnie w modzie, raczej, jak miała nadzieję, poza
nią. Koleżanki były zawsze zachwycone jej sposobem ubierania,
nieznaczne zmiany normy, które sprawiały, że się wyróżniała ( i na jej
kieszeń" - dodawały pewnie już między sobą). Ale może wyróżnianie się
w kolejce po miejsca stojące nie było najlepszym pomysłem. Bo kiedy
rozpoczął się przelot królowych pszczół, z ich opiekuńczą i milutką świtą,
Iris poczuła na sobie ciekawskie spojrzenia. Nie była dzieckiem znikąd
próbującym wepchnąć się do środka z miłości do mody ani fashion queen,
która chce założyć własny biuletyn. Iris była bez wątpienia kimś. Ale
kim?" - myślały te szybkie spojrzenia przez chwilkę, zanim wyrzuciły ją z
pamięci. Gdyby była Kimś, nie stałaby.
To nie jest wcale zabawne, myślała Iris, gdy mijające ją kobiety rządzące
światem ilustrowanych magazynów spózniały się bezpardonowo. Oto ta
mała, pająkopodobna kreatura z Vogue" kuli swoje kościste ramiona
jakby przed starożytnymi wiatrami, włosy jak u Sfinksa i okulary prze-
ciwsłoneczne w tym ciemnym namiocie, jakby błagała o żarówkę. Iris
najchętniej wetknęłaby jej jedną w usta.
A teraz jedna ze strażniczek świętego ognia Diany Vree-land. Ta
zaczesała czarne włosy gładko do tyłu i włożyła coś w rodzaju kimona z
czesanej wełny, które tworzyło wokół niej zamkniętą, okrągłą przestrzeń.
Lepiej by było, żeby nie wkładała tego, myślała Iris, bo wygląda jak cza-
rownica z Makbeta.
- To redaktorka magazynu Q + A" - szepnął fashion queen stojący obok
Iris i kiwnął w stronę krępej dziewczyny toczącej się obok nich.
Roześmiał się. - Czy nie wie, że minął już czas grunge'u?
W swoich wielki okularach pilota, zamszowych butach Hush Puppies i
nastroszonym moherowym swetrze z lat pięćdziesiątych wyglądała jak
wojownicza studentka, któ-
rej wszyscy unikają w świetlicy akademika. Tyle że teraz była osobą
wpływową.
- Jest jak Lucy i Pig-Pen - wyszeptała Iris w odpowiedzi. - Dwa w
jednym.
Dość tego, pomyślała jednocześnie. Jeśli coś się nie stanie w ciągu pięciu
minut, wychodzę. I wtedy zobaczyła, że jest już za pózno: największy
koszmar jej życia był około dwudziestu jardów od niej.
Iris i Victoria Pines właściwie nie były wrogami. Nie, były tylko
współlokatorkami w akademiku, które nie pokochały się od pierwszego
wejrzenia. Victoria od razu zabrała się do swojej kariery - radio,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]