[ Pobierz całość w formacie PDF ]

restauracji. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna uśmiechnęła się wymownie do
Wilgi.
Nie odwzajemniła tego uśmiechu, lecz przeszła na drugą stronę, dzwoniąc obcasami o
bruk. Latarnie dawały słabe oświetlenie, zaniepokojona rozglądała się czujnie wokół. Gdy
mijała ukraińską bursę (w której niedawno gościła delegacja młodzieży niemieckiej
Hitlerjugend), usłyszała przez uchylone okno napastliwy, chamski głos. Ktoś słuchał w radiu
przemówienia Adolfa Hitlera. Goniło ją trzykrotne Sieg Heil, więc przyśpieszyła kroku i
pomyślała o nienakarmionej kotce.
W tym samym czasie Jakub Stern przeciął Rynek, pokonał Ruską i znalazł się na
stopniach kościoła pod dumnym napisem: Soli Deo Honor et Gloria. Zajrzał do środka. Śpiew
wiernych urwał się dokładnie w tym momencie, jakby właśnie on przeszkodził w mszy
świętej. Ksiądz wszedł na ambonę ozdobioną złotym aniołem i odkaszlnął: „Powiadają, że
Bóg umarł. Powtarzają to hasło rozmaitej maści ateusze. Wsłuchują się w głosy ze Wschodu,
gdzie rządy przejął wąsaty szatan spod znaku sierpa i młota...”.
Jakub przeżegnał się i wycofał na palcach do wyjścia. Potem ruszył do narożnego
budynku przy Ormiańskiej pod numerem 36, stosując się ściśle do instrukcji Halewiego.
Otworzył ciężkie stalowe drzwi pomalowane na zielono i wszedł do klatki schodowej.
Minął drewniane schody prowadzące na górę i znalazł wnękę, za którą znajdowały się jeszcze
jedne stalowe drzwi z zardzewiałą gałką żeliwną. Przekręcił ją i naparł z całych sił. Masywna
ściana z metalu poddała się ze skrzypieniem. Teraz nie było już odwrotu.
Słyszał o tych podziemiach, ale dotąd nigdy ich nie oglądał. Rozpościerały się pod
kościołem i klasztorem Dominikanów, ulokowanym na planie starej warowni Daniłowicza.
Krążyły o nich nieprawdopodobne opowieści. Okryły się złą sławą po tym, gdy jeden z
niedoświadczonych poszukiwaczy skarbów (wyposażony w lampę naftową, zaopatrzony w
suchary i butelkę wina w plecaku) zabłądził w nich. Jego obgryzione przez szczury ciało i
stłuczoną butelkę znalazł po roku taki sam jak on amator wrażeń. Mówiono, że istnieje drugi,
a nawet trzeci poziom lochów, lecz nikt tego nie sprawdził.
Schodził po wąskich i stromych schodach w mroczną czeluść, rozświetlaną
migoczącym światełkiem, jaki dawała świeca w lichtarzu przymocowanym przez kogoś do
ściany. Przeciąg niebezpiecznie przechylał płomień, więc posuwał się ostrożnie po nierównej
kamiennej posadzce, by go nie zgasić. Wkrótce światełko znikło i wokół zapanowała
ciemność. Posadzka obniżała się wyraźnie i Stern oparł się o ścianę, by nie stracić
równowagi. Pod palcami miał zimny, chropowaty kamień. Przeszedł po omacku kilkadziesiąt
kroków, dotarł za zakręt i trafił na kolejne schody. Zastanawiał się, czy nie przyświecić sobie
zapalniczką. Właśnie sięgał do kieszeni po wysłużonego ronsona, gdy nagle poraził go blask
latarki. Stanął jak wryty. Po kilku sekundach, gdy oczy przywykły do światła, dostrzegł
postawnego mężczyznę w habicie, z twarzą zasłoniętą kapturem.
- Hasło? - zapytał nieznajomy groźnie.
- Fares - odpowiedział Jakub, starając się, by przekazane mu przez Halewiego słowo
zabrzmiało tak, jakby wypowiadał je dziesiątki razy.
Mężczyzna odchrząknął i skierował światło latarki w stronę nowego korytarza.
Stern udał się we wskazanym kierunku. Po przejściu kilkunastu metrów natknął się na
makabryczną przeszkodę: trumnę, z której wystawała zasuszona ręka ludzka. Ostrożnie zrobił
nad nią krok i dotarł do kolejnej wnęki, zwieńczonej łukowym sklepieniem. Tu zapalił
zapalniczkę i schylił się instynktownie. Pod sufitem wisiało kilka nietoperzy, wciśniętych
między stare cegły. I wtedy naszła go niepokojąca myśl, że nie pamięta już drogi powrotnej i
że sam, bez pomocy przewodnika w kapturze, nie wróci na powierzchnię. Zastanawiał się, ile
jeszcze czeka go korytarzy, gdy dostrzegł drewniane drzwi i szparę, przez którą sączyło się
blade światło.
Otworzył je i zaniemówił. Przyglądał się dywanom i połyskującym stołom, nad
którymi zwisały nisko lampy naftowe. I nie były to stoły do bilardu ani karciane stoliki
pokryte suknem, przy których stałyby wygodne fotele lub krzesła, lecz wykonane z mahoniu,
połyskujące srebrnymi okuciami stoły do gry w cymbergaja! Na szklanym blacie opartym na
trójnogu leżała księga w skórzanej oprawie - Wielka księga cymbergaja.
Kiedy przewrócił jej stronę tytułową, podszedł najprawdziwszy Murzyn w liberii.
Podał Sternowi kieliszek szampana i odszedł. Gdy Jakub wypił orzeźwiający musujący napój,
pojawił się przed nim człowiek w masce kota i znowu podał mu coś do picia. To coś
przypominało smakiem cierpkie, mocne wino. Już po krótkiej chwili Stern był pijany i kręciło
mu się w głowie. Siadł dla odpoczynku na wyfroterowanym stole i wyjął z kieszeni drobne,
zamierzając grać. Pomieszały mu się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wyjście ani
wejście. Ostatkiem woli ruszył na poszukiwania, trzymając się ściany.
- Taka próba może zakończyć się dla ciebie katastrofą - usłyszał impertynencki głos za [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl