[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Michel! krzyknęła piękna pani. Ty sobie współczujesz, ale pan stracił posadę! Rozu-
miesz to czy nie? Stracił posadę!
Michel wzruszył z lekka ramionami. Po chwili spojrzał na Ernesta swymi rybimi oczyma i
mierzył go od stóp do głów spojrzeniem tak zimnym i przeszywającym, że muzyk stracił zu-
pełnie pewność siebie. Nawet wówczas, gdy już stanowczo należało zmienić przedmiot roz-
mowy, kamienne spojrzenie nie opuszczało Ernesta.
Cóż tak patrzysz! zaperzyła się piękna Zinaida. Aatwo ci patrzeć!...
Aatwo, niełatwo... wycedził Michel przez swe niezbyt idealne uzębienie. Cóż mam
począć, mój aniele?
Myśl o tym!
Myślę.
Obydwoje zajrzeli sobie w oczy i przerzucili wzrokiem jak gdyby jakieś wyrazy. Ernesto
począł wypowiadać niepoprawne gramatycznie wyrazy francuskie, zawierające w sobie za-
miar pożegnania się i odejścia.
Dokąd pan chce iść, dokąd? pytała Rosjanka.
Na obiad, pani.
Nigdy! Michel! zawołała na męża.
Pan pozwoli, że zjemy dziś obiad razem, u nas... uprzejmie zwrócił się Rosjanin do
muzyka.
Przepraszam bardzo, ale nie jestem przygotowany. Czekają na mnie. Państwo wybaczą...
Nie, nie wybaczymy! Jedzie pan z nami i basta! Mieszkamy w willi Ifigenia . Nie bę-
dzie nikogo oprócz nas, więc nie potrzebuje pan przebierać się ani stroić. Porywamy pana,
wprawdzie nie do Rosji, lecz do Ifigenii . Nie ma o czym mówić!
Nie mogę, pani. Jestem zupełnie nieprzygotowany. Państwo pozwolą, że kiedy indziej...
Nie i nie! To już zdecydowane.
Despotyzm rosyjski, panie... śmiał się dostojnik zwany Michelem.
Ernesto Fosca, mając w pamięci kołnierz swego surduta, krawat, mankiety, gors koszuli,
zakończenia rękawów, klapy, guziki i tak dalej, czerwienił się i mieszał coraz bardziej. Lecz
nie znalazł w sobie dość siły do opou. Brakło mu francuskich wyrazów i decydujących argu-
mentów. Czegoś się zawstydził, czegoś przeląkł, czymś stropił, i jak na ścięcie szedł z tymi
obcymi ludzmi poprzez sale muzeum, przez przedsionki i dziedzińce poza bazyliką, aż do
powozu stojącego w cieniu kolumnady Zwiętego Piotra. Nim się spostrzegł, już jechał dokądś
w istocie przemocą porwany.
Jadąc powozem przez miasto Ernesto Fosca rozglądał się na prawo i na lewo w obawie,
czy kto ze znajomych nie zobaczy tego nagłego wywyższenia. Na szczęście nie dojrzał ani
jednego z kawiarnianych wykpiszów. Powóz przebiegł główne ulice, Piazza del Popolo, wiel-
ką bramę i pognał długą, zamiejską drogą. W pewnym miejscu skręcił, piął się przez czas
pewien pod górę wyżwirowanym półkolem obmurowania i zatrzymał przed bramą pięknej
willi na wzgórzu. Bramę natychmiast otwarto i powóz zajechał przed przedsionek. Muzyk
doznawał uczucia, iż sam wlazł oto na ekran kinowy, przed którym codziennie musi wygry-
wać, i pokazuje samemu sobie jakieś niestworzone ambaje przygód. Dygnitarz rosyjski po-
prosił go dwornie, żeby wszedł do wnętrza.
94
W obszernej sieni lokaje ściągnęli z ramion Ernesta podrudziałe paletko z uszanowaniem,
a nawet z namaszczeniem, oglądając rozmaite zabarwienia i wygniecenia jego kostiumu. Za-
proszono gościa, żeby wszedł do salonu. Piękna pani gdzieś znikła i tylko jej mąż dotrzymy-
wał towarzystwa stropionemu artyście. Poprowadził go do bocznego gabinetu i zapropono-
wał, czy przed podaniem obiadu nie zechciałby obejrzeć kolekcji grawiur, świeżo nabytych
tutaj w Rzymie i w innych miastach słonecznej Italii.
Fosca chętnie przystał, rad, że czymkolwiek załata dziwaczność swej obecności w tym
miejscu i zagłuszy wewnętrzną rozterkę. Przywołany lokaj z pośpiechem przysunął pewien
przyrząd na kółkach, którego drabinki rozłożone we dwie strony utworzyły jakby ogromną
rozłożoną księgę. Można było na tym pulpicie wygodnie przekładać wielkie arkusze szty-
chów. Fosca poświęcił się temu z przejęciem, kiedy niekiedy wygłaszając jakieś banalne,
przeważnie pochwalne, określenie tego lub owego sztycharskiego dzieła.
Nie obejrzał jeszcze trzeciej części zbioru, gdy do gabinetu niepostrzeżenie wsunęła się
piękna gospodyni. Zobaczywszy ją bez kapelusza i w innej sukni Ernesto tknięty został jej
urokiem. Kapelusz już nie zasłaniał jej przepysznych, połyskujących włosów i czoła, okolo-
nego ich barwami ze szczególną harmonią. Ciemna atłasowa suknia odsłaniała i uwidoczniała
szyję wynurzającą się, jak doskonale piękne dzieło, znad uchylonych zarysów młodocianych
piersi i spomiędzy ramion, zaiste alabastrowych. Piękna pani przysiadła niepostrzeżenie z
boku i nieco z tyłu za Ernestem. Przypatrywała się scenom, portretom i widokom, które się
przewijały przed jej oczyma.
Grawiury, grawiury... mówiła z cicha, a w taki sposób, że szept jej warg wpadał wprost
do ucha Ernesta.
Czy podają? zapytał dyplomata.
Za chwilę. Czekamy jeszcze na Sieriożkę.
Powinien już być.
Zobacz. Może przyszedł.
Mąż wysunął się z tego gabinetu. Słychać było słabe skrzypnięcie deszczułek posadzki,
gdy się kroki jego oddalały. Skoro zaś ucichły zupełnie, Fosca znowu stracił pewność siebie.
Nie wiedział, jak się teraz zachować. Czy się odwrócić, zaniechać mechanicznego oglądania,
co mówić? Usiłował zdobyć swobodę, być sobą, a jak na złość coraz bardziej tracił się i gubił.
Na szczęście usłyszał zapytanie:
Czy nie chciałby pan zagrać?
Nie mam tu skrzypiec.
To ja poślę po skrzypce.
Po moje?
Właśnie!
Moje skrzypce są w kinematografie.
Poślę po nie. Pan napisze karteczkę, żeby wydali.
Doskonale!
Fosca wydobył stary i zniszczony portfel i w pewnej jego przegródce wyszperał pogięty i
zabrudzony swój bilet wizytowy. Nasmarował ołówkiem żądanie wydania skrzypiec. Pani
Zinaida zadzwoniła, wręczyła służącemu bilet i kazała natychmiast przynieść z lokalu kine-
matograficznego skrzypce Ernesta.
Załatwiwszy tę sprawę wywabiła swego gościa z gabinetu sztychów i zaprowadziła go do
narożnej alkowy, gdzie stał czarny, krótkotułowy, błyszczący Bechstein na niewielkim pod-
wyższeniu. W głębi tej bokówki rozstawione były niskie sofy, szerokie i wygodne, niczym
starorzymskie łoża oraz jaśniało kilka mebli z drzewa brzozy, zwanego czeczotką albo ro-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]