[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Było ich pięciu i każdy miał na sobie hełm ze złotym wizjerem i obszerny
pomarańczowy kombinezon z naszytą na ramieniu amerykańską flagą.
Jak na ironię... - pomyślał Schofield.
Wszyscy byli mocno przypięci pasami, przygotowani do wytrzymania dużego
przeciążenia podczas wchodzenia na orbitę.
Przez otwarte drzwi kokpitu widać było trzech kolejnych ludzi - pilotów
wahadłowca. Za nimi jarzyło się już tylko błękitne niebo.
Schofield czuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny.
Choć wiedział, że wizjer zasłania jego twarz, wydawało mu się, że każdy
natychmiast rozpozna w nim wkraczającego na teren wroga dywersanta.
Z przodu kabiny znajdowało się kilka wolnych foteli - prawdopodobnie były
przeznaczone dla obu pilotów boeinga i pięciu komandosów, którzy zostali odcięci
w hangarze.
Schofield wspiął się powoli do kabiny.
Nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi.
Rozejrzał się w poszukiwaniu Kevina, ale nigdzie go nie było widać.
O, nie...
Po chwili jednak zauważył, że jedna z ubranych w kombinezony postaci nie do
końca wypełnia strój. Wyglądała niemal komicznie. Rękawice kombinezonu zwisały
jak u bezrękiego inwalidy, a końce nogawek wraz z butami załamywały się, jakby były
w środku puste. Najwyrazniej właściciel tego kombinezonu był bardzo mały...
To z pewnością Kevin.
Zamiast podwinąć mu rękawy i nogawki, aby mógł włożyć ręce w rękawice,
a nogi w buty, żołnierze oddziału Echo woleli, żeby korzystał w pełni z ochrony, jaką
dawał kombinezon - nawet jeśli wyglądał z tego powodu jak Charlie Chaplin.
No dobrze, pomyślał Schofield. Co teraz?
Może złapać Kevina, zanim ktokolwiek zdąży się odpiąć, zanurkować z nim
w rurę, wrócić do boeinga i...
W tym momencie ktoś położył mu rękę na ramieniu i w jego słuchawkach
eksplodował głos:
- Cześć, Coleman!
Był to jeden z pilotów, który wyszedł właśnie z kokpitu.
- Jesteście tylko we dwóch? Co się stało z resztą? Schofield ze smutkiem pokręcił
głową.
- No cóż... - powiedział pozbawiony twarzy astronauta i wskazał palcem dwa
fotele, stojące tuż przy drzwiach do kokpitu. - Siadajcie i przypnijcie się.
Pochylił się, pomógł wyjść z włazu prezydentowi i zatrzasnął klapę.
Potem wrócił do kokpitu, po drodze wydając wszystkim instrukcje:
- Cały personel uwaga! Przygotować się do oddzielenia od pojazdu nośnego za
trzydzieści sekund.
Drzwi kokpitu zatrzasnęły się za nim, szczelnie oddzielając pomieszczenie pilotów
od kabiny, i Schofield został sam, zapatrzony w zamkniętą klapę w podłodze.
Jasna cholera...
Za chwilę mieli wejść na orbitę.
Z prezydentem za plecami podszedł do dwóch pustych foteli obok drzwi do
kokpitu.
Po drodze przyjrzał się, w jaki sposób ludzie z oddziału Echo podłączyli się do
centralnego układu podtrzymywania życia i jak się przypięli w fotelach.
Podszedł do jednego z pustych foteli i wsadził końcówkę przewodu,
wychodzącego z jego  plecaka , w gniazdo na podłokietniku fotela. Usiadł i zaczął
zapinać pasy.
Prezydent obserwował go uważnie i po chwili zrobił to samo w swoim fotelu po
drugiej stronie przejścia.
Po zabezpieczeniu się Schofield obejrzał wnętrze wahadłowca.
Z drugiej strony przejścia - tuż za prezydentem - siedział Kevin. Wyglądał
przedziwnie w swoim zbyt wielkim kombinezonie.
Nagle stało się coś dziwnego.
Kevin zamachał do Schofielda.
Zamachał...
Był to szybki, ukradkowy ruch, sprawił jednak, że pusty rękaw kombinezonu
chłopca zabujał się w powietrzu.
Schofield zmarszczył czoło.
Przecież miał na głowie hełm ze złoconym wizjerem i nie było możliwości, aby
dzieciak zobaczył jego twarz.
Czyżby mnie rozpoznał? - przemknęło mu przez głowę.
Odrzucił tę myśl. Dzieciak prawdopodobnie machał każdemu nowo przybyłemu.
Odwrócił się w kierunku prezydenta, który właśnie zapinał pasy i chyba brał też
głęboki wdech. Domyślał się, jak Szef może się teraz czuć.
Nagle w interkomie hełmu rozległy się głosy:
- Zapłon dopalaczy gotowy...
- Zbliżamy się do wysokości startowej...
- Odłączenie pępowiny za trzy... dwie... jedną... teraz! Spod wahadłowca doleciało
głośne metaliczne brzęknięcie i maszyna podskoczyła w górę, jakby zrobiła się lżejsza.
- Pępowina odłączona... oderwaliśmy się od pojazdu startowego...
W słuchawkach Schofielda rozległ się cichy chichot, a potem głos Kobry Carneya
powiedział:
- Spalcie go.
- Tak jest, sir. Przygotowanie dopalaczy Pegasus do odpalenia... odpalenie za
trzy...
Wahadłowiec zaczął dygotać.
- ...dwie...
Schofield czekał w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń.
- ...jedną... teraz!
Wyglądało to tak, jakby wystrzelono z miotacza ognia.
Kiedy odpalono dopalacze wahadłowca, czyli zamocowane pod nim dwie rakiety,
znajdował się on tuż nad boeingiem, a jego potężne dysze były skierowane prosto
w srebrzysty kadłub.
Obie dysze plunęły jasnym ogniem, jakby zapalono magnezję. Wystrzeliły z nich
dwa blizniacze, niesamowicie długie jęzory białego ognia.
Trafiły prosto w kadłub boeinga, przecinając go jak gigantyczne palniki.
Samolot pękł na pół. Paliwo w skrzydłach zapaliło się, a ułamek sekundy pózniej
potężna maszyna eksplodowała, wystrzeliwując w niebo tysiące dymiących kawałów
metalu.
Fakt zniszczenia boeinga prawie nie dotarł do świadomości Schofielda.
Jeszcze nigdy nie słyszał czegoś tak głośnego jak odpalanie dopalaczy.
Hałas był wszechobecny, zagłuszał wszystko inne.
Schofield wiele razy słyszał odpalanie silnika odrzutowego - ale to, co słyszał
teraz, było tysiąc razy głośniejsze.
Wahadłowiec zadarł dziób w górę i wyprysnął jak wystrzelony z armaty.
Zwielokrotniona siła ciążenia wcisnęła kapitana w fotel. Kabina zaczęła drżeć
i dygotać. Schofield poczuł, jak spłaszczają mu się policzki. Zacisnął zęby.
Przez piętnastocentymetrowej grubości okienko w tylnej ściance kokpitu widać
było niebo przed przednią szybą wahadłowca. Im wyżej się wznosili, tym bardziej
robiło się czerwone.
Pchany siłą wielkich rakiet, wahadłowiec wspinał się przez kilka minut. W pewnej
chwili przez ryk dopalaczy przebił się w słuchawkach głos:
- Przygotować się do odrzucenia dopalaczy i przejścia na zasilanie własne...
- Zrozumiałem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl