[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bić przyjemne niespodzianki. Nie pomagało ogradzanie siateczkami, patykami, drucikami,
patyki i druciki przeważnie były wyrzucane. W życzliwej światu Marlence zaczynała już na-
trętnie majaczyć myśl o podłączeniu tych drucików do prądu, oczywiście niskie napięcie,
nikomu krzywdy nie zrobi, ale podobno to karalne...
Słowne protesty, błagania i wyjaśnienia dawały efekt najdoskonalej niepożądany, z re-
guły bowiem ktoś się po nich śmiertelnie obrażał. I należało go przepraszać. Marlenka wyraz-
nie czuła, że w końcu od tego zwariuje i tylko dziko uparta namiętność i uzyskiwane mimo
wszystko rezultaty trzymały ją w pionie. I rozsądek. Bo co, miała wrócić do swoich malutkich
skrzyneczek na oknach mieszkania?
Pociechę stanowiła ponadto wymarzona praca w laboratorium w instytucie botaniki,
gdzie udało jej się zbadać właściwości kilku kłączy i korzeni tak, jak nikt nigdy jeszcze do-
tychczas nie zdołał. Uczulenie. Niektóre osoby miewają różne głupie alergie, i Marlenka po-
stanowiła coś z tym zrobić. I nie tylko z tym, właściwie postanowiła zrobić wszystko ze
wszystkim.
Jak zwykle, przyjechała na działkę prosto z pracy i trafiła akurat na komisarza Woznia-
ka, który pojawił się w furtce działki przeciwległej, bo z daleka usłyszał, że przybyła jego
ekipa techniczna razem z patologiem. Zamiast ekipy technicznej, przekraczającej dopiero
bramę, ujrzał przed sobą Marlenkę.
Marlenka oczywiście ujrzała Wozniaka.
38
Rozpoznali się w mgnieniu oka bez żadnych wątpliwości, mimo braku kontaktu przez
co najmniej cztery lata. Osobę poznaną w nerwowych okolicznościach nad eleganckim ko-
ściotrupem z pewnością trudno zapomnieć, a tu jeszcze w grę weszły nader mieszane uczucia
prywatne.
Od pierwszego wejrzenia Marlenka Wozniakowi bardzo się spodobała, dziewczyna jak
łania z każdej strony patrząc, ale stłumił w sobie to upodobanie dość gwałtownie, bo zarazem
przyprawiła go o wściekłość. Po cholerę wykopywała ten idiotyczny bambus, gdyby nie kre-
tyńska roślina, kościotrup leżałby spokojnie do sądnego dnia, a nie wisiał Wozniakowi ka-
mieniem u szyi. Uparta młoda wiedzma, rozczochrana, zaczerwieniona, do obrzydliwości
pracowita i tak nietaktownie ładna!
Oburzające.
Zaabsorbowana bambusem Marlenka dostrzegła Wozniaka dopiero, kiedy zdołała ode-
rwać wzrok od doktora, obmacującego piękne kości. Cmokał z zachwytu. Mignęło jej w gło-
wie, że powinien chociaż jedną chwycić w zęby, jak pies, i w upojeniu przegryzć, a przynaj-
mniej nadkruszyć. Spróbować. Na szczęście mgnienie, zgodnie ze swoją naturą, trwało krót-
ko, nadziei na psie zapędy doktora nie pogłębiło, spojrzała wyżej i trafiła na komisarza stoją-
cego nad inspektem.
O rany, jaki przystojny gliniarz! - zdążyła pomyśleć i natychmiast się nastroszyła. Wy-
raz twarzy przystojnego gliniarza mógł śmiało konkurować z gradobiciem, ponadto doskonale
pasował do wściekłego wrzasku:
- Kurrr...niki za... mać, przestań kopać do ciężkiej zarazy!!!
- Przecież nie kopię - obraziła się Marlenka. - Ten pan kopie - i nie wytrzymała. - Zaraz
nadgryzie...
- To zielsko, dziewczyno, zostaw to zielsko!
- Nie zostawię!
Na tym pogawędka zapoznawcza uległa przerwaniu, ponieważ wtrącili się wszyscy
równocześnie, każdy ze swoim poglądem, który natychmiast musiał zostać ujawniony. Rzecz
jasna, nieco pózniej Wozniak i Marlenka na nowo nawiązali ze sobą kontakt znacznie mniej
żywiołowy, ale wzajemna pretensja pozostała. W trwałą niechęć nie zdołała się przerodzić,
zbyt wiele kłód napotkała po drodze, z wyraznym, acz niechcianym upodobaniem na czele.
- O, jak to dobrze, że panią widzę! - wykrzyknął teraz roziskrzony Wozniak w obcej
furteczce.
- O Boże, co pan tu robi, czy ma pan drugiego trupa? - wykrzyknęła równocześnie Mar-
lenka, zatrzymując się na środku alejki.
39
Odpowiedzi udzielili sobie też równocześnie.
- Dlaczego dobrze? - spytała Marlenka.
- Drugiego nie, ale chyba resztę tego samego - odparł żywo Wozniak.
Więcej powiedzieć nie zdążyli, ponieważ nadciągnęła ekipa w postaci fotografa, dakty-
loskopa, techników od rozmaitych śladów i niesłychanie przejętego patologa. Przejęci zresztą
byli wszyscy, bo do głowy porwali się ci sami, których przed pięcioma laty uszczęśliwił
szkielet.
Troje widzów siedziało spokojnie na twardej ławce pod altanką, zrezygnowawszy chwi-
lowo z wygodnych krzeseł, i oglądało spektakl. Nikt na nas nie zwracał uwagi i nikt się nas
nie czepiał.
Widowisko wydało się nam niezwykle interesujące.
- Sama głowa, a tak się do niej trzęsą, jakby znalezli cały cmentarz - zauważyła kry-
tycznie Baśka.
- Fakt - przyświadczył Patryk. - Cholernie przejęci.
- Może pierwszy raz w życiu znalezli osamotniony czerep bez szkieletu - podsunęłam. -
I mówiłeś, że elegancko ucięty...
- Myślisz, że odszarpany albo ukręcony ordynarnie mniej by się im podobał?
- A tobie podobałby się więcej?
- Zważywszy niedbalstwo narodu, odszarpany byle jak spotykają może częściej? I mniej
się entuzjazmują?
Nie zdołaliśmy odgadnąć samodzielnie przyczyny wyraznie widocznych emocji, szale-
jących w całej ekipie. Naprawdę zwykła ludzka czaszka, nawet z kompletem uzębienia nie
powinna budzić aż tak euforycznych doznań. Co im się stało, debiutanci wszyscy, czy co?
Nie szeptali do siebie, rozmawiali normalnie, nawet wydawali okrzyki. Udało się z nich
wywnioskować, że owszem, chyba ten czerep pasuje, nie mówili do czego, osobnik z torbą
lekarską, niewątpliwie patolog, przysięgał, że jest w tym samym wieku, pozwalał sobie nawet
uciąć głowę, ale nikt nie chciał, łatwo było odgadnąć, że wiek nie dotyczy doktora, tylko
owych elementów, głowy i zapewne jej kadłuba. Gdzieś najwidoczniej mieli i kadłub.
Wyjaśnień udzieliła Marlenka.
Nie widziałam jej od wieków, ale rozpoznałam od razu. Nie zmieniła się prawie wcale,
ponadto działka, której rzuciłam ją na pastwę, znajdowała się po drugiej stronie alejki, któż
zatem mógłby tu przyjść, jak nie Marlenka. Też grawitowała ku centrum sensacji, z tym, że
pchała się mniej do głowy, a bardziej do resztek gąszczu. Została bardzo stanowczo, acz
grzecznie, usunięta kawałek dalej.
40
Kawałek dalej wypadł jej na widłach Patryka, potknęła się, usiadła mu na kolanach i ze-
rwała się czym prędzej. Wreszcie się obejrzała i wybuchnęła zachwytem.
- Och, coś takiego, pani Joanno, bardzo, bardzo pana przepraszam, co za szczęście, na-
reszcie panią spotykam! Nijak nie mogłam pani złapać, ciągle zle trafiałam, tyle czasu...!
- Nic nie szkodzi - powiedział Patryk, odsuwając widły za ławeczkę.
- Cicho! - powiedziała Baśka. - Coś mówią. Potem będziecie się grzecznościami sza-
stać.
Mówili, owszem.
- ...chwycił i odrzucił...
- ...poleciała sama. To blisko...
- Cholerny rozmach potrzebny!
- ...zależy czym...
- A ja mówię, że łopata!
- Ja też uważam, że łopata - powiedziała do nas przejęta Marlenka. - Ja ją znam, tę łopa-
tę, osobiście...
- Rozumiem, że łopata się zbiesiła, ucięła łeb właścicielowi i miotnęła tym łbem za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]