[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Sandra wzięła jeden głęboki oddech. - Zwykłym bałkańskim kretynem. I draniem -
dorzuciła.
Po udzieleniu tej informacji opuściła biuro.
- To było ksenofobiczne i wysoce naganne - stwierdziła sucho pani Barbara.
Jej szef jednak myślał już całkiem o czym innym.
- Nie ma mnie dla nikogo, za chwilę wychodzę.
Zniknął w swoim gabinecie, gdzie natychmiast przystąpił do sprawdzania
zawartości dolnej szuflady biurka. Przewertowanie pierwszych dwóch teczek nie
wprawiło go w dobry nastrój. Następną oglądał z rosnącą irytacją, udokumentowaną
kilkoma przekleństwami.
W końcu powrócił do początkowej i przejrzał ją odrobinę spokojniej. Pomogło.
Bardzo zadowolony popatrzył na szukany papier.
- Jednak czasem wiem, co robię - stwierdził głośno.
- A teraz - uderzył pięścią w blat - wykonam dokładnie to, co trzeba!
*
Luiza Drogosz kontemplowała nowy wizerunek swojego tak zwanego ogródka,
siedząc na nieco rozlatującej się ławeczce pod ścianą domu. Kwiatki wyglądały
naprawdę ładnie, nigdy nie sądziła, że będzie takie mieć. Czyżby początek nowego
rozdziału życia? Wszystko jedno jakiego, bo gorszy nie może się zdarzyć. Nie straci
już rozsądku, nie ucieknie przed sobą. A może właśnie pora na całkowity powrót?
Powrót do samej siebie. Trochę pózno, ale może jeszcze coś z niej dawnej zostało.
Zaprosiła na lunch sławnego rzezbiarza i w dodatku sama nie wie, dlaczego.
Podoba się jej? No, skądże. Oczywiście, jest atrakcyjny i na pewno ma ogromne
powodzenie, ale na niej nie robi wrażenia wdzięk helleńskiego atlety łamany przez
mądrość kloszarda.
Cztery żony. Zwykłe wariactwo.
Tak, Płonin miał oczywiście tylko jedną. Co w nim było takiego, że dopiero po
jego śmierci czuje się naprawdę wolna? Otóż, teraz dobrze wiadomo, co było.
Mianowicie dokładnie nic. I została właśnie z niczym.
Przymykając oczy przed słońcem, przeciągnęła się i wygięła jak w sali
gimnastycznej. Pora wdrożyć przygotowania do obiadu.
Uniknąwszy bliskiego kontaktu ze zmurszałą powierzchnią schodków,
możliwego dzięki leżącym na nich kawałkom gruzu, z rozmachem wkroczyła do
kuchni. Marszcząc brwi, rozpoczęła wnikliwą kontrolę szafek. Po serii
niewybrednych komentarzy pod adresem ich zawartości i głośnych trzaśnięć
drzwiczkami usiadła zdesperowana na wiekowym taborecie.
- Mogę za pół godziny mieć coś gotowego ze sklepu - rozpoczęła głośne
rozważania - ale nawet dla mnie to byłby obciach. Mogę przynieść mięso i zrobić
kotlet. Jak w stołówce. Bez sensu. Co się jada latem? - spytała głośno i dobitnie.
Odpowiedz znikąd nie nadeszła, jednak po chwili intensywnego myślenia Luiza
z okrzykiem tryumfu podbiegła do kuchenki, zakładając obszerny fartuch.
- Naleśniki, naleśniki! - podśpiewywała.
W lodówce miała i ser, i truskawki, więc perspektywa lunchu na gorący dzień
rysowała się w dość jasnych barwach.
Ciągle podśpiewując, dokładnie wymieszała wzorcowo przygotowaną
zawiesinę o przepisowej konsystencji i postawiła na ogniu patelnię z odrobiną
tłuszczu.
- Uwielbiam tę robotę - ogłosiła zadowolona i przy stąpiła do dzieła.
*
Karinę dzieliła jeszcze godzina od spotkania z Bartoszem. Na jej wyjście z
pracy zgodzono się bez problemu, a teraz, szczerze mówiąc, już nie mogła myśleć o
czymkolwiek innym.
Nawet nie chodziło o planowanie swojego zachowania czy pierwszych słów,
jakie wypowie do niewidzianego od miesięcy eksmęża. Otóż, całkiem
niespodziewanie wróciły jej wspomnienia, jednak nie w taki sposób, jak zwykle. Po
prostu nagle przestała czuć żal.
Właściwie, dlaczego stale wmawia sobie, że została skrzywdzona? Bartosz
zdradzał ją, to prawda, ale czy dlatego należy patrzeć na niego jak na zbrodniarza?
Musiał mieć jakiś powód, a jest tylko człowiekiem. Kiedyś zakochał się w niej, jak w
Znieżce, a ona nie dorównała temu egzaltowanemu wyobrażeniu. Należało
przewidzieć, że będzie potrzebował od żony czegoś więcej niż urody. Osobowości.
Mogła pracować nad sobą, a oczekiwała, iż mąż zaakceptuje ją taką, jaka jest.
On wcale nie miał takiego obowiązku. Nie powinna się dziwić, że irytowała go jej
nieporadność, brak szerokich horyzontów, nieumiejętność błyszczenia w
towarzystwie. Po prostu nie potrafiła wykorzystać szansy, którą dostała od losu i nie
ma prawa się żalić, że wróciła na swoje miejsce.
Spojrzała na kokietujące słonecznym błękitem okno.
Już niedługo zobaczy Bartosza, poczuje jego mądre, łagodne spojrzenie.
Jest za pózno, żeby cokolwiek się zmieniło, wie doskonale, ale i tak bardzo,
bardzo się cieszy.
*
Chyba dobrze, że ulica Floksowa o tej porze dnia i roku świeciła pustkami.
Gdyby bowiem ktoś przechodził obok willi Luizy Drogosz, z całą pewnością
przeżyłby chwilę paniki, może nawet zadzwoniłby na któryś z telefonów
alarmowych.
Ciemny dym wydobywał się z okien na parterze, a towarzyszył mu intensywny
zapach spalenizny. Co gorsza, z wnętrza dobiegały dość dramatyczne okrzyki walki i
rozpaczy.
Kuchnia wyglądała odpowiednio do sytuacji: cała upstrzona kawałkami
naleśnikowego ciasta, które z niewiadomych przyczyn odmówiło oderwania się od
powierzchni patelni. Luiza, na szczęście zawinięta w fartuch, patrzyła ponuro na
obraz swojej klęski. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl