[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zderzyła z Barlowem. - Och, przepraszam, panie Barlow!
- Proszę mi mówić po imieniu. Nałó\ sobie więcej, dziecko. Masz, spróbuj tych
tortilli. I nie zapomnij o sałatce z fasoli.
Abra z przera\eniem spojrzała na ilości jedzenia, jakie Barlow zgarnął jej na talerz.
- Dziękuję.
- Mo\e usiadłabyś ze mną na chwilę i dotrzymała starszemu panu towarzystwa?
Abra nie potrafiła powiedzieć, czego się spodziewała po tym wieczorze. Z pewnością
jednak nie przyszło jej do głowy, \e spędzi uroczą godzinę w towarzystwie jednego z
najbogatszych ludzi w kraju. Wbrew jej obawom Barlow nie próbował się do niej zalecać,
adorował ją tylko jak stary przyjaciel rodziny, z bezpiecznego dystansu dzielących ich
trzydziestu pięciu lat.
Siedzieli na ławeczce nad basenem i rozmawiali o wspólnej miłości do kina. Była to
jedyna słabość, na jaką Abra sobie pozwalała. Tylko w kinie mogła spędzać wolne chwile bez
poczucia, \e traci czas.
Je\eli od czasu do czasu słuchała Barlowa mniej uwa\nie, to nie dlatego, \eby jej
rozmówca był nudny, ale dlatego, \e zbyt często z tłumu gości wyławiała wzrokiem Cody'ego
w towarzystwie Marci Thornway.
- Ale ze mnie egoista - stwierdził Barlow, kiedy dopił drinka. - Zająłem ci tyle czasu, a
ty powinnaś bawić się z młodzie\ą.
- Ach nie - zaprotestowała z uśmiechem. - Tak miło się z tobą rozmawia. Prawdę
mówiąc, nie przepadam za takimi przyjęciami.
- Aadna dziewczyna potrzebuje na przyjęciu kawalera, który by koło niej skakał.
- Nie lubię, jak ktoś koło mnie skacze. - Nagle zobaczyła, \e Cody zapala Marci
papierosa.
Barlow był bystrym obserwatorem. Popatrzył w ślad za jej spojrzeniem.
- Ale ślicznotka - stwierdził. - Jak porcelanowa figurka. Droga i przyjemna dla oczu.
Młody Tim musi niezle się starać.
- Jest jej bardzo oddany.
- Dziś wieczorem jego dama towarzyszy twojemu architektowi.
- Nie mojemu, tylko waszemu architektowi - poprawiła go Abra. - Oboje pochodzą z
południowego wschodu. Na pewno mają ze sobą masę wspólnego.
- Hm? - Barlow podniósł się, wyraznie rozbawiony. - Chciałbym trochę rozprostować
nogi. Mo\e przejdziemy się po ogrodzie?
- Dobrze. - Odwróciła się plecami do Cody'ego i ujęła Barlowa pod rękę.
Co ona za grę prowadzi? - zastanawiał się Cody, patrząc, jak Abra znika z Barlowem
w głębi ogrodu. Przecie\ ten facet mógłby spokojnie być jej ojcem! Przez cały wieczór był
świadkiem, jak robiła do niego słodkie oczy.
Tymczasem on wcią\ próbował uwolnić się od bluszczu, który nazywał się Marci
Thornway. Cody doskonale potrafił rozpoznać kobietę w akcji, a Marci zdecydowanie
wysyłała mu przez cały wieczór sygnały. Takie, których nie miał najmniejszej ochoty
odbierać. Nawet gdyby Abra nie wpadła mu wcześniej w oko, nigdy nie zainteresowałby się
osobą pokroju Marci. Takie kobiety oznaczały powa\ne kłopoty, i to bez względu na to, czy
były mę\atkami, czy nie.
Nigdy by te\ nie posądził Abry o to, \e będzie schlebiać jakiemuś starcowi, \e będzie
się do niego uśmiechać i z nim flirtować. Widział wyraznie, \e Barlow jest nią oczarowany.
W pewnym momencie Abra zniknęła wśród ró\ z jednym z najbogatszych ludzi Ameryki.
Cody zaciągnął się papierosem, a potem, mru\ąc oczy, wydmuchał dym. Był pewny,
\e Abra go pragnęła. Chocia\ inicjatywa nale\ała do niego i choć to on ją osaczał, jej reakcja
była w pełni spontaniczna i szczera. śadna kobieta nie całowała w taki sposób, je\eli tego nie
chciała.
A jednak Abra wycofywała się za ka\dym razem. Przypuszczał, \e chciała zachować
ostro\ność, \e przera\ała ją ich obopólna namiętność. Mo\e po prostu zle interpretował jej
zachowanie? Mo\e trzymała go na dystans, bo polowała na grabą rybę?
Nie, pomyślał, potrząsając głową. To z jego strony nie fair. Pozwala sobie na takie
myśli, poniewa\ jest przygnębiony, bo pragnie Abry bardziej ni\ jakiejkolwiek innej kobiety.
I wreszcie, bo sam nie wie, co ma z tym wszystkim począć.
- Przepraszam! - przerwał Marci w pół słowa, uśmiechnął się, po czym ruszył w tę
stronę, gdzie udali się Abra i Barlow.
Usłyszał stłumiony śmiech Abry, który przypomniał mu szum fal i mgły nad jeziorem,
gdzie zbudował swój dom. A potem ją zobaczył. Stała pod jednym z kolorowych lampionów,
porozwieszanych w całym ogrodzie. Uśmiechała się, obracając w palcach pomarańczowy
kwiat. Taki sam jak ten, który niecierpliwie zgniotła na jego tarasie poprzedniego wieczoru.
- Sama widzisz, jak to wygląda. - mówił do niej Barlow z uśmiechem. - Niby pełno
towaru, ale nie za bardzo jest w czym wybierać.
Roześmiała się i wsunęła mu kwiat do butonierki.
- Przepraszam!
Barlow i Abra odwrócili się jak na komendę. Jakbym ich na czymś przyłapał,
pomyślał Cody.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]