[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziś powiedział: „Zarobiliśmy tyle, że sama końcówka w bilonie sięgnęła miliona!”.
Zgasiłem papierosa i westchnąłem, podnosząc się. Musiałem chwilę poczekać, aż Margaret Floverly-Coe wróci od wspomnień do
swojego gabinetu.
- Z tego wnoszę, że nic pani nie obchodzi Herbert Hoover?
- Kompletnie.
- Nawet gdyby okazało się, że był szubrawcem, faszystą i homoseksualistą?
- A niech sobie będzie! - prychnęła i znowu nie mogłem wykryć w jej głosie fałszu.
- Radykalnie odcięła się pani od korzeni...
- A tak! Jeśli nie masz swoich własnych, to cudze cię nie utrzymają - powiedziała z zawziętością w głosie, jakby obawiała się, że
będę się z nią sprzeczał.
- Jeśli oddam pani ten mantykał z przeprosinami van Gorrena...
- Koniec afery!
- Świetnie. - Wysunąłem rękę i uścisnąłem energicznie dłoń apetycznej businesswoman. - Proszę odwołać swoich detektywów, nie
znajdą Leffiego.
Wstała, nie wypuszczając mojej dłoni. Rozejrzałem się w duchu w poszukiwaniu rezerw odporności, ale perspektywy nie były
najlepsze. Modulowany dźwięk telefonu pospieszył mi z odsieczą, ale gdy Margaret wypuściła moje palce i ruszyła do biurka,
skląłem los za wtrącanie się do nie swoich rzeczy.
- Pewnie pani adwokat odkrył, kto pomógł Leffiemu umknąć z sideł pinkertończyków - powiedziałem. - Uciekam. Do widzenia.
Szybko przemknąłem przez sekretariat. Widocznie nie zrobiłem aż tak dużego wrażenia na pannie Flovery-Coe, bo nikt mnie nie
ścigał i nie zatrzymywał. Sam się zdziwiłem, jak mało było to przyjemne; uciekałem, owszem, ale ucieczka ma sens, jeśli istnieje
ścigający. Żeby poprawić sobie humor, poszedłem za filozofią M. F.-C. i zaczerpnąłem z najbliższego baru trochę dystansu. Nie
potrzebowałem dużo, trzy razy whisky z lodem, przy czym lód zostawiłem w charakterze napiwku mrukliwemu barmanowi.
Półtorej godziny później znalazłem się na łonie rodziny. Trzecia część łona obsztorcowała mnie za - jak wyraziła się - mrukliwe
komunikaty, druga część zacisnęła ręce na szyi i pakowała do ucha jednocześnie cztery wstrząsające opowieści, trzecia część łona
strąciła ogonem puszkę z piwem i zostawiła mokre piwne ślady łap na złocistym obiciu kanapy. Home, sweet home... Rano, po
rozmowie z Sarkissianem, zdążyłem na lot do Rotterdamu, przespałem go i bez apetytu zjadłem śniadanie w powietrzu. Gdy
wylądowałem, było późne popołudnie, a Leffie odbywał przepisowy spacer no studziennym podwórku więziennym. Buick czekał na
mnie, van Gorren chyba też. Pojechałem do aresztu, czekała na mnie przepustka i seria uprzejmych holenderskich formalności.
- Cześć - powiedziałem Leffiemu, gdy wszedł do wypożyczonego na pół godziny pokoju zastępcy komendanta.
Obrzucił mnie ponurym spojrzeniem i zatrzymał się tuż obok drzwi. Oparł się o ścianę i - stojąc na jednej nodze oplecionej drugą -
poruszył szczękami. Nie mogąc znaleźć nic smacznego, zaklął po prostu, ale za to niezrozumiale.
- Zabierz, durniu, swoje fochy i zrób sobie z nich kołnierzyk na zimowy paltocik - zaproponowałem. - Wsadziłem cię tu,
załatwiwszy bzdurne oskarżenie, które można wycofać w kwadrans, a jeśli nie rozumiesz, po co to zrobiłem, zostaniesz tu do końca
życia. Kretyni powinni być izolowani.
Zapaliłem papierosa, umyślnie nie częstując Leffiego. Nie wydawał się być tym przejęty. Popatrzył w okolice moich kolan, może
chciał je wyłamać wzrokiem, ale się nie odezwał. Obszedłem biurko i usiadłem na miejscu wicekomendanta. Było puste, jak półki
sklepowe no osiemdziesięcioprocentowej przecenie, nie było tu czym rzucić w Leffiego, ale też więzień nie mógł zaatakować władzy
23
jej własnym sprzętem. Aparat telefoniczny, jedyna rzecz łamiąca pustkę mebla, stał według jakiegoś wzorca - brzegi podstawy na oko
były idealnie równoległe do krawędzi blatu. Dotknąłem telefonu - przyśrubowany. Po pierwsze, żeby stał porządnie; po drugie, żeby
więzień nie wyłupił nim oka komendantowi. Popstrykałem paznokciem w plastik.
- Jeśli nadal nie rozumiesz, dlaczego tu siedzisz, to wyjaśnię: żebyś w ogóle mógł się cieszyć życiem. Jak już odsiedzisz
sprawiedliwy wyrok, rzecz jasna. - Spod blatu wysunęła się popielniczka. - Kradzież i czynny opór stawiany przedstawicielom
władzy. Tym z hotelu. - Strzepnąłem popiół, rozsiadłem się wygodniej w fotelu. - Odbyłem rozmowę z twoją niedawną
zleceniodawczynią, koszty lotu obciążają twoje konto. Biorąc pod uwagę, że agencja ubezpieczeniowa wycofa się z finansowania
mojej działalności, przyjdzie ci długo pracować na opłacenie moich usług.
- Tak czułem! - parsknął z goryczą. - Wiedziałem, że to głupi pomysł!
- Trzeba było wpaść na tę myśl, kiedy zwijałeś Floverly-Coe okładkę mantykału.
Sapnął wściekły, powtórzył kilka razy tę operację, wciągając powietrze przez nos i wypuszczając ustami. Rozplątał nogi i pokręcił
głową, obrzucając bezradnym spojrzeniem wszystkie kąty pokoju. Na zakończenie scenki plasnął w dłonie i zazgrzytał zębami.
- Ona ci powiedziała, że chodzi o te cholerne okładki?
- Tak powiedziała. - Poczułem, że być może pomyliłem się w ocenie sympatycznej panny M. F.-C. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl