[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kilkakrotnie nie mógł znalezć notatek, szybko jednak się
zorientował, że Kristine nigdy niczego nie odkłada na miejsce.
Wiedział, że kiedy zbliża się do niej, jest zdenerwowana, ale
czuł też, że dzięki temu włącza w grę wszystkie swoje zmysły,
że narasta w niej pragnienie i jest tylko kwestią czasu, kiedy to
ostatecznie zrozumie. Wychowany w twardej dyscyplinie
klasztoru, odczuwał jej sposób bycia jako fascynujące
wyzwanie, któremu ma sprostać. Zastanawiał się, czy przez jej
roztargnienie nie straci przypadkiem któregoś ze swoich
cennych dzienników, za które już ryzykował życiem.
Lubił na nią patrzeć, obserwować, jak pracuje, jak myśli,
przyglądać się niesfornym włosom, które starała się odgarnąć
za uszy. Wiele razy miał ochotę zrobić to za nią nie dlatego,
że mu to przeszkadzało, ale by mieć okazję jej dotknąć.
Pragnął jej dotykać. Prawdę mówiąc ta myśl nie dawała mu
spokoju od chwili, kiedy ją pocałował. Nie mógł się opędzić
od zmysłowego odczucia gładkości jej skóry i miękkości ust.
Burza ciemnych włosów aż prosiła się o to, by rozpostarł je na
poduszce lub oplatał wokół dłoni, którą przytulałby Kristine.
Wiedział, że nazywano go barbarzyńcą, ale tylko ta
dziewczyna z fiołkowymi oczami sprawiała, że sam zaczął się
za takiego uważać. Zawsze dotąd miał się za człowieka
bardziej cywilizowanego niż ci, co tak o nim mówili. Sprawiły
to lata kontemplacji, godziny, często całe dnie medytacji nad
rzeczami trudnymi do wyrażenia. Ale teraz... tej nocy chciał ją
mieć na własność. Wyglądała na nietkniętą, chociaż znając
kulturę Zachodu wiedział, że to prawie niemożliwe. Wiedział
też instynktownie, że nie będzie jej miał tej nocy. Zajął się
znowu psem, który drapał się za uchem.
- Bądz zawsze koło niej, Mancos, pilnuj jej dobrze, a jeśli
by potrzebowała pomocy, daj mi znać. Zrobisz to?
Pies odpowiedział serią dziwnych pomruków, co
przywołało uśmiech na twarz Kita.
- Dobry pies, dobry.
Kristine podniosła się. Cóż oni tam robią na dworze, chcą
pobudzić wszystkich dokoła, czy co? W pośpiechu
przewróciła filiżankę z kawą, cudem ratując od zalania jeden z
rękopisów. Rzuciła kilka chusteczek z ligniny na ziemię i
odwróciła się w stronę drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Przez
chwilę zastanawiała się, czy odebrać, ale wreszcie ciekawość
zwyciężyła.
- Słucham - powiedziała do słuchawki.
- Kris, mówi John - głos rozległ się po pokoju, a Kristine
zastanawiała się gorączkowo, który guzik wcisnąć, aby
wyłączyć głośnik. Nie miała wątpliwości, z kim rozmawia, ale
chciała być niegrzeczna.
- Jaki John? - zapytała obcesowo.
- Garraty.
Miała kilka guzików do wyboru, wcisnęła jeden z nich i
połączenie zostało przerwane. Było to jakieś rozwiązanie, ale
wiedziała, że nie na długo. Telefon zadzwonił ponownie.
- Słucham.
- No, dobra, postawiłaś na swoim.
- Nie potrzebuję stawiać na swoim, doktorze Garraty, ja
właśnie...
Wcisnęła kolejny guzik i w słuchawce zapadła błoga cisza.
Po chwili usłyszała kolejny dzwonek, wiedziała, że to on, nie
mógł być nikt inny. A jednak, może to być matka, siostra. Nie
rozmawiała z Sarah cały tydzień.
- Słucham.
- Do cholery, Kris, jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę,
zaraz tam przyjadę. To oczywiście był on.
- Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam kłopoty
z telefonem. Problem z telefonem musiał przestać istnieć
wobec grozby przyjazdu Johna.
- Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych problemów, założę
się.
Był taki przystojny, inteligentny, pomyślała z goryczą, i na
tyle sprytny, aby ją rzucić i prawie skłócić całą jej rodzinę. Co
gorsza, zostawił ją dla jej kuzynki, która zaszła w ciążę, kiedy
oni jeszcze byli zaręczeni. Tego roku tyle się wydarzyło, że
rodzina była już wykończona. Ona sama musiała na dodatek
znosić jego obecność wraz z potomstwem na Boże Narodzenie
i 4 Lipca. Nie miała ochoty na kontakty z nim we własnym
domu, nawet przez telefon.
- Czego chcesz? - spytała, a zabrzmiało to jak warknięcie.
- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, co słychać.
Był taki zapobiegliwy, taki..., zamyśliła się utkwiwszy
wzrok w telefonie. Zapobiegliwy na tyle, by upokorzyć ją i
obniżyć jej autorytet jako przyszłego docenta na
Uniwersytecie Stanu Colorado. W poczuciu urażonej dumy
zrezygnowała wtedy i od tej pory przyszło jej walczyć o
odzyskanie utraconej pozycji.
- Wszystko w porządku - powiedziała. - Co u Lisy?
To był cios poniżej pasa, czepianie się. Poprzysięgła sobie,
że więcej tego nie zrobi.
- Wszyscy czują się świetnie. Nie mogę doczekać się
pikniku z okazji 4 Lipca. Lisa ma nowy przepis na sałatkę
ziemniaczaną. Palce lizać.
- Z pewnością - odpowiedziała Kristine z możliwie
najmniejszą dozą złośliwości w głosie.
John był taki dumny z sałatek Lisy. Mógł mieć tyle innych
wspaniałych rzeczy, ale zadowolił się sałatką ziemniaczaną i
seksem, jeżeli dwójka dzieci w ciągu czterech lat i trzecie w
drodze były dowodem udanego współżycia.
- Ależ nie dzwonię, aby rozmawiać o jedzeniu - przyznał
nareszcie.
- Dziękuję. - Tym razem nie odmówiła sobie szczypty
sarkazmu.
- Zadzwoniłem, żeby porozmawiać o Carsonie. Udawanie
głupiej nie przychodziło jej łatwo, ale zmusiła się.
- Co za Carson?
- Kit Carson. Wiem, że jest gdzieś w Colorado, i czy nie
uważasz, że powinnaś złapać z nim kontakt? No, no,
pomyślała, proszę. John Garraty stracił dolara na telefon i
spóznił się o jeden dzień.
- Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to wycofać się z
tego całego projektu badawczego - ciągnął. - Chętnie
porozmawiam z Chambersem, aby przenieść kontrakt do
Boulder. Powinniśmy być przygotowani na najgorsze. Carson
jest grozny, Kris, więc nie bądz głupia. Nie nazywają go
banitą bez powodu.
- Hmm - mruknęła nie mogąc znalezć stosownej
odpowiedzi. John ani się spodziewał, jak bliski był prawdy.
- Ten facet balansuje na linie. Trudno powiedzieć, czy to
badacz, czy rabuś. W każdym razie na tych swoich
poszukiwaniach zdążył zedrzeć nie jedne zelówki. Kto wie, co
on naprawdę zamierza, co naprawdę wie.
- Ostrożnie, doktorze Garraty, pańskie ambicje zaczynają
przerastać obawy - odparowała.
- Chińczycy mają powód do wściekłości. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl