[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejscu? Sądząc z zapachu i zesztywnienia zwłok, Tewson był
martwy nie dłużej niż jeden dzień. Niska temperatura mogła na
pewien czas zakonserwować ciało, spowalniając proces rozkła-
du, lecz nie dłużej niż 24 godziny. Z obrzydzeniem zauważył na
stole spleśniały bochenek chleba, wyglądający jak wyspa oto-
czona ciemnoczerwonym morzem. W nagłym ataku złości
złapał bochenek i cisnął nim przez kuchnię. Jego stopa dotknęła
czegoś leżącego na podłodze i spojrzawszy w dół stwierdził, iż
jest to długi nóż do chleba. Jego ostrze nie błyszczało już, było
matowe od krwi. Nachylił się, podniósł go i umieścił na stole,
brzydząc się jego dotykiem. Wiedział, do czego go użyto.
Próbował się opanować. Zmusił się, aby myśleć rozsądnie.
Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć spory
majątek. Budynek był obszerny i stał w uprzywilejowanej
okolicy. Może to jakiś rywal sir Jamesa? Keller wiedział, że poza
Liniami Lotniczymi Consul prowadził on sporo innych intere-
sów - a więc musiał mieć także mnóstwo wrogów. Lecz czy to
możliwe, aby ktoś nienawidził sir Jamesa do tego stopnia, by
zamordować go w tak okropny sposób, zabijając przy okazji
tylu innych ludzi? Czy może sir Jamesa użyto po prostu do
przeniesienia bomby, wiedząc, że dyrektor linii skorzysta z pew-
nością z przywileju wsiadania wraz z załogą, unikając przeszu-
kania walizeczki? Czy zamachowiec potraktował to jako okazję,
aby uderzyć w przedsiębiorstwo? Nie, to zbyt niezręczne, za
wiele rzeczy mogło się nie udać. Ale Tewson wykrył związek, i to
kosztowało go życie. Uderzyła go niespodziana myśl: może głos,
który doprowadził ich tu przez Hobbsa, należał do Tewsona?
Dlaczego jednak nie uczyniły tego inne duchy? Nagle Keller
uświadomił sobie, że próbowali mu powiedzieć, tylko że tamten,
ten, który zdawał się nad nimi panować, uciszał ich. On, to coś,
chciało pozostać na ziemi.
I znów pilota zastanowiła jego własna akceptacja istnienia
drugiego życia, świata duchów. Zbyt wiele już się wydarzyło, by
teraz temu zaprzeczać.
Nagły hałas na górze wyrwał go z zamyślenia. Człowiek,
którego szukał, przebywał wciąż w domu. Na pewno. Czuł to.
Keller podkradł się do kuchennych drzwi i stanął tam,
z uchem przyciśniętym do drewnianej powierzchni, nasłuchując.
Nic doń nie doszło, ujął więc klamkę i przekręcił ją powolutku,
bezszelestnie otwierając drzwi. Zanim to jednak uczynił, zgasił
światło. Hall był zbyt ciemny, by Keller mógł cokolwiek
dostrzec, czekał więc, wstrzymując oddech, z nastawionymi
uszami. Przy jego napiętych do granic możliwości nerwach
skrzypnięcie, mogące równie dobrze być efektem wewnętrznych
ruchów budynku, wywołało u niego gwałtowne bicie serca!
yrenice powiększyły się wreszcie i przedmioty w mroku nabrały
wyrazniejszych kształtów. Hall był długi i wąski, w odległym
końcu dostrzegł prostokąt okna - jaśniejszy odcień szarości na
tle otaczającej czerni. Półokrągła plama wysoko po lewej
musiała być zarysem szyby nad frontowymi drzwiami. Dalekie
światła przejeżdżającego samochodu, mijającego właśnie za-
kręt, padły na dom, zabarwiając okna ostrzejszym, żółtawym
blaskiem. Dwie smugi światła przecięły pokój niby reflektory
i błyskawicznie rozpłynęły się w nicość, kiedy samochód umknął
w noc. Przedtem pozwoliły mu jednak dostrzec drzwi po prawej
oraz wiodące na piętro schody po lewej. Wkroczył do hallu
i zerknął w górę, usiłując dojrzeć przez balustradę górny podest.
Na nic, wszystko z powrotem zalała czerń.
Nie był pewien, jak długo tam stał - może sekundy, może
minuty - ale stłumiony łoskot na górze ponownie pobudził go
do działania. Postąpił dwa ostrożne kroki w głąb hallu, po czym
przypomniał sobie o nożu w kuchni i wrócił po niego. Zacisnął
dłoń na odrażającym przedmiocie i przystanął na moment, aby
raz jeszcze spojrzeć na skuloną postać Tewsona. Chociaż
w ciemności nie mógł dostrzec twarzy, wiedział, że martwe oczy
spoglądają wprost na niego i poczuł, że jeszcze jeden głos żąda
zemsty.
Keller wrócił do hallu i, trzymając nóż przed sobą, przekradł
się przez jego środek aż do stóp schodów. Nie zastanawiając się
nad tym, co może nastąpić, począł się na nie wspinać, przystając
co trzeci stopień, by sprawdzić, czy z góry nie dociera jakiś
odgłos. Trwało to całą wieczność, nim osiągnął szczyt scho-
dów - zbyt wiele tu było cieni, mrocznych plam ciemności,
w których ktoś mógł się czaić. Lecz wreszcie dotarł tam,
skulony, nerwowo szukający czegokolwiek wzrokiem.
I kiedy tak czyhał, powietrze oziębiło się, jakby mrozny wiatr
owiał znienacka dom.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]