[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Proszę cię, Chris, jedz wolniej!
Ten jej krzyk, pisk zmienianych biegów, pęd i ryk:
- Proszę!
Podskok, kołysanie, miękki syk na wirażu, sceny migają jak w filmie... Gaz.
- Proszę! Proszę!
- Więc pozwól mi. Teraz. Dzisiaj. W samochodzie.
- Proszę!
Kapelusik przekrzywiony, wyjazd na prostą, połknięty tunel drzew...
- Zabiję nas.
- Wariat - och, proszę!
- Tam, przy bielonym drzewie, gdzie droga się rozwidla, uderzę od twojej strony.
Roztrzaskasz się ze szczętem i szlag cię trafi.
- O Boże, o Boże.
Na skraju, stos kamieni, wybój, skręt, łykany makadam, wciągany, wpychany pośród
straconych szans, wpychany wraz z cofającym się czasem do piwnicy...
- Zaraz zemdleję.
- A oddasz mi się? Oddasz?
- Zatrzymaj, proszę!
Na skraju, gwałtowny stop, wyłączony silnik, zgaszone światła, w rękach wypchana
lalka, szarpana lalka, powołana do życia blaskiem letniej błyskawicy, ściśnięte kolana nad
strzeżonym jak skarb dziewictwem, jedna ręka spycha w dół tę samą tweedową spódniczkę,
druga się broni, próbując choć w głosie znalezć zasłonę dla częściowo odkrytej piersi:
- Będę krzyczeć.
- A krzycz sobie.
- Ty obleśny, bydlęcy...
Potem letnia błyskawica nad zbielałą twarzą z parą utkwionych w przestrzeni oczu,
oddalona o kilka zaledwie cali, oczy sztucznej kobiety, zmuszonej do porzucenia swojej pozy
i uników, zmuszonej przyznać, że posiada zwykłe, ordynarne ciało - oczy płonące głęboką i
nieprzejednaną nienawiścią.
Tym razem nic z pretensjonalności. Samogłoski, zza których przebija wiejski akcent:
- Czy nie możesz pojąć, ty świnio? Nie możesz?
Ostatnia szansa. Muszę.
- W takim razie ożenię się z tobą.
Jeszcze jaśniejsza letnia błyskawica.
- Chris. Przestań się śmiać. Słyszysz? Przestań! Mówię przestań!
- Nienawidzę cię. Niech cię moje oczy nigdy nie oglądają.
Peter jechał przed nim. Obaj pędzili. Miał swój nowy rower, lecz nie tak dobry jak
nowy rower Petera. Jeśli go wyminie tym swoim nowym sprzętem, już nie uda się go
dogonić. Przednie koło roweru Petera idealnie zachodziło na jego tylne. Nigdy by tego nie
zrobił, gdyby nie był tak wariacko podniecony. Tutaj droga skręca w prawo, tutaj, przy stosie
kamieni. Przypomina to skałę - stos kamieni do naprawy drogi prowadzącej do Hodson's
Farm. Nie skręcaj, jedz prosto, jedz ułamek sekundy dłużej, niż on się spodziewa. Niech
skręca z tym zachodzącym kołem. Och, jak sprytnie, sprytnie, sprytnie. Moja noga, Chris,
moja noga - boję się na nią patrzeć. O Chryste.
Kasetka na pieniądze. Blacha pokryta japońskim lakierem, pozłacane paski. Otwórz:
pusta. Co zamierzasz z tym zrobić, nic nie było zapisane. Musimy się kiedyś napić.
To żona producenta, stary.
Och, sprytnie, sprytnie, sprytnie, teraz możesz sobie, kurna, iść na piechotę; och,
sprytnie, prawdziwe łzy niszczą triumf - sprytnie, sprytnie, sprytnie.
Bliżej. Bliżej. Bliżej. Jestem większą larwą od ciebie. Nie możesz podejść bliżej, bo
przeszkadza ci stół, ale ja mogę podejść aż do oszklonych drzwi.
- Nie, stary. Przykro mi, ale nie jesteś niezbędny.
- Ależ George, przecież pracujemy razem! Znasz mnie...
- Tak, stary. Jak najbardziej.
- Zmarnuję się w wojsku. Widziałeś, jak pracuję.
- Widziałem, stary.
- No więc...
Spojrzenie spod brwi. Zduszony uśmiech. Uśmiech tak długo się rozciągał, aż w
blacie biurka zalśniły białe zęby.
- Od dawna czekałem na coś takiego. Z tego właśnie powodu nie wykopałem cię dużo
wcześniej. Mam nadzieję, że zniszczą twój profil. Ten dobry.
Istnieją tysiące sposobów zabicia człowieka. Można go otruć i obserwować, jak
uśmiech na jego ustach zmienia się w stężały grymas. Można chwycić go za gardło i trzymać,
aż zmieni się w twardą sztabę.
Wkładała płaszcz.
- Helen...
- Skarbie.
Podejście, chytre, pełne namiętności.
- Ile to już czasu minęło.
Głęboki, pełen drżenia oddech.
- Daruj sobie te oklepane teksty, skarbie.
Przestrach.
- Pomóż mi, Helen, musisz mi pomóc.
Czarne oczka larwy w białej twarzy. Odległość. Kalkulacja. Zmierć.
- Wszystko, co zechcesz, skarbie, oczywiście.
- Przecież jesteś żoną Pete'a.
- Cóż za niedelikatność, Chris.
- Mogłabyś go przekonać.
Przysiad na sofie, blisko.
- Helen...
- Dlaczego nie poprosisz Margot, mój skarbie, albo tego słodkiego małego
stworzonka, które zabrałeś na przejażdżkę?
Panika. Czarne oczka w białej twarzy, bez wyrazu, jak twarde, czarne kamienie.
Zjedzony.
Nathaniel rozpłomieniony łagodnie - niewielki płomień, prawie żar.
- Mam dla ciebie wspaniałą wiadomość, Chris.
- Pewnie spotkałeś wreszcie jakiegoś eona.
Nat zadumał się nad tym, odwołując się do swojej podręcznej biblioteczki.
Ustaliwszy, że uwaga ta była dowcipem, odpowiedział nazbyt poważnym tonem, który rezer-
wował dla żartów:
- Nie przedstawiono mi go przez pośrednika.
- No więc mów. Może wojna się skończyła? Chcę wiedzieć.
Nathaniel usiadł naprzeciwko w fotelu, który jednak okazał się dla niego za niski.
Usadowił się więc na poręczy, a potem wstał i przełożył książki na stole. Przez szparę w
ponurych zasłonach wyjrzał na ulicę.
- Myślę, że koniec końców pójdę do Royal Navy.
- Ty!
Kiwnął głową, wciąż wyglądając przez okno.
- To znaczy jeśli mnie wezmą. Nie potrafiłbym latać, a w armii byłbym do niczego.
- Ale baran z ciebie! Przecież nie musisz iść, prawda?
- Prawnie - nie muszę.
- Zdawało mi się, że jesteś przeciwny wojnie.
- Bo tak jest.
- Z powodów światopoglądowych.
- Sam nie wiem. Naprawdę nie wiem. Człowiek myśli o różnych rzeczach, a w końcu,
wiesz, okazuje się, że odpowiedzialność związana z podjęciem decyzji jest zbyt wielka dla
jednej osoby. Powinienem tam iść.
- Już zadecydowałeś?
- Mary zgadza się ze mną.
- Mary Lovell? A cóż ona ma z tym wspólnego?
- To właśnie moja wiadomość.
Nathaniel odwrócił się zamyślony, trzymając w ręku książkę. Podszedł do kominka,
spojrzał na fotel, przypomniał sobie o książce i odłożył ją na stół. Wziął krzesło, wysunął je
[ Pobierz całość w formacie PDF ]