[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którzy nazwali go Japońcem. Wyjaśniłem policjantom, że Koreańczycy nie lubią, jak nazywa się ich
Japońcami. Dali mu ostrzeżenie i wypuścili. Bardzo przepraszam, że zajęło mi to aż tyle czasu.
Mam nadzieję, że się pan nie nudził. Proszę jeszcze sobie nalać, bardzo proszę.
- Dzięki. Zaczytałem się. Sądziłem, że upłynęło ledwie pięć minut, odkąd pan wyszedł.
Czytałem, co Darwin ma do powiedzenia na temat reguły czternastu kijów . Całkiem interesujące
podejście... - Bond rozpoczął szczegółowe streszczenie artykułu, dodając własne uwagi.
Goldfinger stał i czekał cierpliwie, aż agent skończy.
- Tak, to w sumie dość skomplikowane. Oczywiście, pana styl gry różni się od mojego.
Powiedziałbym, że gra pan raczej siłowo. Przekonałem się jednak, że z moim zamachem muszę
używać wszystkich dozwolonych kijów. Dobrze, umyję tylko ręce i już jemy kolację. Za chwilę
wracam.
Pobrzękując energicznie szkłem, Bond nalał sobie drinka i otworzywszy Country Life
obserwował, jak złotnik wspina się po schodach i znika w korytarzu. Oczyma wyobrazni widział
każdy jego krok. Wtem zauważył, że czyta pismo, trzymając je do góry nogami. Czym prędzej je
odwrócił i wbił nic nie widzące spojrzenie w znakomitą fotografię pałacu w Blenheim.
Na górze panowała martwa cisza. Potem rozległ się daleki odgłos, jaki wydaje łańcuch od
spłuczki w toalecie, jeszcze pózniej Bond usłyszał trzask zamykanych drzwi. Agent sięgnął po
drinka, pociągnął zdrowo i odstawił szklankę na tacę obok krzesła. Goldfinger szedł po schodach.
Agent kartował Country Life; popiół z chesterfielda strącił do paleniska.
Złotnik był już na dole i zmierzał w jego stronę. Bond opuścił czasopismo i podniósł wzrok.
Goldfinger trzymał pod pachą rudego kota, beznamiętnie przyciskając go łokciem do boku. Zbliżył
się do kominka, nachylił i wcisnął guzik dzwonka.
- Czy lubi pan koty? - spytał. Oczy miał bez wyrazu, obojętne.
- W miarę.
Drzwi do pomieszczeń dla służby otworzyły się i w progu stanął kierowca żółtego rollsa. I teraz
nosił ten swój melonik, i błyszczące, czarne rękawiczki. Popatrzył apatycznie na Goldfingera. Ten
kiwnął na niego zakrzywionym palcem. Koreańczyk podszedł i stanął w kręgu światła przy
palenisku.
- To jest Złota Rączka - rzekł swobodnie Goldfinger i uśmiechnął się lekko. - To bardzo zabawna
gra słów, panie Bond. - Spojrzał na Koreańczyka. - Pokaż panu Bondowi ręce. - Znów się
uśmiechnął. - Nazywam go Złotą Rączką, ponieważ takie imię najbardziej do niego pasuje. On
wykonuje dla mnie bardzo różne... prace.
Koreańczyk wolno zdjął rękawiczki. Podszedł do agenta na odległość ramienia i wyciągnął ręce
wnętrzem dłoni ku górze. Bond wstał i przypatrzył się im. Dłonie były wielkie i zgrubiałe od
muskułów. Wszystkie palce zdawały się mieć tę samą długość, a ich czubki były tępe i lśniły
niczym stara kość.
- Pokaż je panu ze wszystkich stron.
Palce pozbawione były paznokci. W ich miejscu Bond dostrzegł taką samą żółtawą skorupę.
Koreańczyk obrócił dłonie tak, że agent mógł teraz obejrzeć ich kanty. Wzdłuż każdego wyrastała
gruba, zrogowaciała pręga z żółtawej materii.
Bond spojrzał na Goldfingera i uniósł w zdumieniu brwi.
- Urządzimy mały pokaz - rzekł złotnik i wskazał grubą, dębową poręcz schodów. Była solidna,
sześć cali na cztery. Koreańczyk ruszył posłusznie w tamtą stronę i wspiął się kilka stopni w górę.
Potem stanął na baczność, wbijając w Goldfingera wzrok, niczym karny pies myśliwski. Goldfinger
skinął energicznie głową. Z kamiennym wyrazem twarzy Koreańczyk uniósł prawą rękę wysoko
nad swój melonik, po czym jak toporem uderzył w wypolerowaną na błysk poręcz. Trzask
pękającego drewna i poręcz złamała się na środku. Ręka znów powędrowała w górę i
błyskawicznie opadła. Tym razem Złota Rączka uporał się z zadaniem - w poręczy zionęła
najeżona drzazgami wyrwa, a na podłogę spadł deszcz małych szczapek drewna. Koreańczyk
wyprostował się, stanął na baczność, czekając na dalsze rozkazy. Bond nie doszukał się na jego
twarzy ani cienia wysiłku, ani żadnych oznak dumy z tego, czego dokonał.
Goldfinger skinął palcem. Złota Rączka podszedł bliżej.
- Stopy ma takie same, zewnętrzne krawędzie stóp - rzekł złotnik i zwrócił się do Koreańczyka: -
Teraz kominek. - Wskazał grubą półkę z rzezbionego drewna nad paleniskiem. Znajdowała się
jakieś siedem stóp od podłogi, sześć cali nad melonikiem skośnookiego.
- Meh ąć meheneę i khlusz?
- Tak, zdejmij marynarkę i kapelusz. - Goldfinger spojrzał na Bonda. - Biedak, ma rozszczep
podniebienia. Oprócz mnie chyba mało kto go rozumie.
Cóż za użyteczne rozwiązanie! - pomyślał Bond. Niewolnik, który jest w stanie komunikować się
ze światem tylko przez swego pana-tłumacza! Jeszcze lepszy niż głuchoniemi eunuchowie z
haremów, bo bardziej z panem związany, bezpieczniejszy!
Koreańczyk zdjął marynarkę i melonik i ułożył je starannie na podłodze. Podwinął nogawki do
kolan, cofnął się i rozstawiwszy szeroko nogi, zaparł się o wypolerowaną klapę tak mocno, że nie
ruszyłby go z miejsca szarżujący słoń.
- Proszę się lepiej odsunąć, panie Bond - powiedział Goldfinger, szczerząc w uśmiechu zęby. -
Taki cios łamie człowiekowi kark jak zapałkę.
Złotnik stanął obok tacy z napitkami. Koreańczyk mógł teraz wziąć swobodny rozbieg. Ale do
kominka miał przecież ledwie trzy kroki! Jakim cudem chciał sięgnąć rzezbionej deski!?
Agent patrzył jak zahipnotyzowany. Skośne oczy osadzone głęboko w żółtej, skamieniałej
twarzy błyszczały w nieprawdopodobnym, dzikim napięciu. Walka z takim facetem musi być
bezsensowna, myślał Bond. Lepiej już od razu uklęknąć i czekać na śmierć.
Goldfinger podniósł rękę. Palce u stóp Koreańczyka opięte lśniącymi butami z mięciutkiej skóry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]