[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się spieszyć.
Obowiązki wzywają! Niestety, niestety. . . ! Bawcie się dobrze, dzieci.
Promień podniósł porzucony floret. Miał półtora łokcia długości, trzy krawędzie oraz okrągły
czubek. %7łeby zrobić komuś krzywdę czymś takim, trzeba by go długo i uparcie walić po głowie.
Jana pociągnęła go za rękaw, podsuwając maskę szermierczą.
Kiedy król w drodze na naradę wyjrzał przez okno, chcąc ostatni raz popatrzeć na dzieci, zoba-
czył walczących chłopców. Przez kilka minut z zainteresowaniem obserwował starcie. Widać było,
że młodzi próbują się nawzajem i popisują nieco, chcąc od razu zaznaczyć swą wyższość nad rywa-
lem. Mag radził sobie nadspodziewanie dobrze. Raz trafiony w udo, drugi w bark, w ciągu dwóch
minut wyrównał wynik, a potem po serii ciosów zupełnie sztampowych nagle użył cudow-
nej sztuczki szermierczej i łupnął królewskiego potomka sztychem prosto w przyłbicę, aż się siatka
wgięła.
Skąd on zna manewr Wirliga? mruknął król do siebie w zamyśleniu.
314
* * *
Są na świecie miejsca niewyobrażalnie piękne. Takie, które zapadają tak głęboko w serce, że
można płakać z żalu, gdy trzeba je opuścić. Być może jako naturalna równowaga dla nich istnieją
także takie, których nigdy nie chciałoby się oglądać. Należał do nich przykładowo Plac Wołowy na
przedmieściach Kodau kawałek ziemi najbardziej odsunięty od królewskiego zamku, zarówno
pod względem rzeczywistej odległości, jak i poziomu życia. Kiedyś znajdowały się tutaj rzeznie. Od
kilku lat porzucone szopy niszczały bez dozoru. Teren był tak nieatrakcyjny, że właściciel nie mógł
go sprzedać, a inwestowanie weń również się nie opłacało. W końcu oddał go darmo na potrzeby
miasta. Obecnie pod dziurawymi dachami koczowała ponad setka biedaków zapomnianych przez
Los i jego wysłańców. Lecz nie przez królową Iditalin.
Kiedy grupa jezdzców oraz anonimowa karoca bez herbów na drzwiach zatrzymały się w ponu-
rym zaułku przed starą kamienicą, na powitanie przybyłych wyszedł tylko jeden człowiek. Wyglądał
na około sześćdziesiąt lat. Skórę miał woskowo żółtą, podpuchnięte oczy i wyraz zafrasowania jak-
by na stałe wprawiony w twarz. Odziany był bardzo skromnie, wręcz ubogo. Chciał uklęknąć na
zdeptanym śniegu, lecz królowa go powstrzymała.
Nie trzeba, panie Galt. Znów nie dojadasz?
315
Słońce moich oczu, królowo. . . Jak ja mogę się objadać, kiedy tu na jednego człowieka wy-
pada kromka chleba dziennie?
Kupiec umówiony. Dziś jeszcze będzie mąka, oliwa i rzepa. I parę worków węgla.
Starzec w milczeniu ucałował rękę królowej.
Zaprosił gości do wnętrza zaniedbanego domu, który okazał się jednocześnie magazynem, kan-
celarią i siedliskiem owego skromnego człowieczka. W jednej izbie ustawiono stół do pisania, za-
rzucony papierami, i wąskie wyrko ze złożonymi porządnie cienkimi kocami. Na palenisku tliła się
kupka węgli, symbolicznie ogrzewając pomieszczenie. Jeden kąt został przemieniony w rodzaj skła-
du: znajdowało się tam kilka skrzynek, leżało trochę próżnych worków. Tylko jeden, suto wypchany,
opierał się o ścianę, a na nim stała blaszana miara zbożowa i waga. Młodzi magowie rozglądali się
po tym ubóstwie, podczas gdy mieszkaniec rozmawiał z królową, pokazując jej jakieś kwity i zapisy
na rolkach pergaminu.
Panie Galt, chciałabym, żeby tutejsi ludzie wiedzieli, komu zawdzięczają nową dostawę.
Staruszek pochylił głowę z szacunkiem.
Zawsze błogosławimy twoją szczodrość i dobre serce. . .
Tym razem należy błogosławić kogoś innego. Panie Stalowy. . . !
316
Wezwany Stworzyciel z niemałym zdumieniem dowiedział się, że w sposób nieumyślny stał się
ofiarodawcą sporej sumy pieniędzy, przeznaczonej na wspomożenie biednych. Chłopcy skupili się
przy wymizerowanym urzędniku i królowej, słuchając relacji o rozpaczliwym losie uciekinierów
z północnych rejonów Northlandu.
Pokażemy ci tych, których dziś nakarmisz, panie magu odezwał się na koniec pan Galt
i poprowadził wszystkich do kuchennego wyjścia. Na tyłach domu znajdował się mały placyk, na
którym błoto zamarzło w nierówne grudy. Królowa ostrożnie stąpała w wysokich koturnach chronią-
cych buciki, więc Gryf podał jej ramię. Wzdłuż placyku stały dwa duże, szkaradne baraki. Wewnątrz
było mroczno, duszno, cuchnęło brudem. Tylko nieznaczny ruch i dobiegający do nich szmer roz-
mów świadczyły o tym, że ktoś tu jest. Ludzie, zakopani w nędznych barłogach z siana i rozmaitych
szmat, skrzętnie chronili zgromadzone przy sobie ciepło. Oszczędzali siły nauczeni doświad-
czeniem, że jedzenia zawsze jest zbyt mało, a czasu między jednym a drugim posiłkiem zbyt dużo.
Wzrok szybko oswajał się z półmrokiem, więc można było dostrzec smutne, wychudłe twarze. Więk-
szość należała do starców, kobiet i dzieci. Nawet te ostatnie nauczyły się tej straszliwej cierpliwości,
która brała się ze skrajnej nędzy nie bawiły się nawet, bo to było zbyt wyczerpujące. Aatwo
zgadnąć, iż marna kondycja zarządcy brała się z tego, że wszystko, co tylko mógł, oddał bardziej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]