[ Pobierz całość w formacie PDF ]

krążyliście, a ślepia się wam od wściekłości, niby węgle czerwone, żarzyły...
Potrząsnęła głową, przepatrując w myślach imiona pachołków, zbójców, grasantów, chłopów
i wędrownych mnichów, których trafiło się jej przypuścić do poufałości, ale nie umiała sobie
przypomnieć żadnego Krosty.
 Ja tom od razu wiedział, że Krosta tchórz i zaprzaniec plugawy.  Chłopak splunął
niewprawnie, nieomal na własne portki.  I nie on jeden, pani gospodyni, bo przede świtem
wszystkie pachołki precz pouciekały. Nawet stara Klukwa z kuchni się wymknęła, bo to, gada,
nie będzie czekać, aż nam chrust pod ściany podłożą. Wszyscy precz poszli, co do jednego, pani
gospodyni! W całym obejściu jeno się dwoje nas ostało!
Ladacznica nerwowo mięła w palcach rąbek fartucha. Nie umiała pojąć tego nowego
czarostwa, ale najwyrazniej znów coś poszło nie tak. Zupełnie nie tak.
 A wszystko to jest nic innego  gadał podniecony dzieciak  jeno sprawka Kordelii. Bo
ona z dawien dawna przeciwko wam knuje, chłopów podjudza a jątrzy i takie im rzeczy o was
gada, że aż wstyd powtarzać. A ninie to sobie w łeb wbiła, że pod postacią strzygi w noc do
komory zachodzicie, coby jej dzieciakowi na piersi siedzieć a dech z niego dusić. I to jeszcze
rozpowiada, że wy się z zemsty na bachora zasadzacie.
Gronostaj skrzywiła się boleśnie, czując, jak w skroniach narastają drobne gruzełki bólu.
Cokolwiek czary szczuraka zdołały w Wilżyńskiej Dolinie odmienić, Kordelia pozostała
dokładnie taka, jak przedtem  wredna, mściwa i zajadła. I nadal zamierzała ladacznicę
ukatrupić.
 I to jest prawda  ciągnął z przejęciem chłopiec  że słabuje jej dzieciak, drugą
niedzielę w gorętwie leży... Ale nie za przyczyną strzygi ani zaklęć żadnych, jeno dlatego, że
Kordelia jest baba stara i do rodzenia mało zdatna, ale jej tego nikt w gębę nie rzeknie. Z dawien
dawna krzywo na was gada i pomstuje, bo to niby, powiada, chłopa jej zbałamucić próbowaliście,
a jak was precz zostawił, toście go strzygą nawiedzać jęli i męczyć, póki nie zmarniał i nie
skapcaniał. I to jeszcze gada, że póki do was łazić nie zaczął, potężny był chłop i jako dąb
krzepki, a wyście go do zguby przywiedli, rozum opętali, sił wszelkich pozbawili i urokiem
zmogli.
Słuchała spokojnie, ze wszystkich sił starając się pojąć tę dziwną opowieść.
 My wam, pani gospodyni, nie śmieli gadać o tych bezeceństwach. Boć i psy do księżyca
wyją, a nie ukąszą go przecie. Tyle że wcześniej Kordelię chłop w złości hamował, ale jak jego
dwie niedziele temu na porębie drzewo przywaliło, to się babie ze szczętem we łbie pomieszało.
Po chałupach chodzi i jawnie rozgłasza, że to wszystko wasza wina, żeście strzyga, wiedzma i
plugastwo nieczyste.  Oblizał spieczone wargi.  To ja was proszę, pani gospodyni, nie
jedzcie wy dzisiaj na sumę. Niech pierwej do opamiętania przyjdą, niech odczadzieją krzynę...
Nic nie odpowiedziała. Tylko gęsi rozgęgały się donośniej.
 Tak chłopów pobuntowała, że przed świątynią na was czekają z kłonicami, drągami a
żelazem  dokończył niemal szeptem gęsiarek.  Gada, że strzydze trza prawo uczynić, nim
nas tu wszystkich powydusza. To ja wam mówię, pani gospodyni  dodał jeszcze ciszej 
zostańcie w domu, bo taka w nich zajadłość, że rozszarpią was na sztuki, nim jeszcze słowo
powiecie...
 A konie zaprzężone?  zapytała znienacka Gronostaj.
Cokolwiek wymyśliła Kordelia, nie zamierzała dać się zastraszyć. Nie tym razem.
Chłopiec aż się wzdrygnął.
 Jak kazaliście, pani gospodyni.  Opuścił głowę.  Ale wyście zawdy dla mnie dobrzy
byli... To ja was proszę, nie jedzcie...
Ladacznica zmierzwiła mu płowe włosy i szybkim krokiem ruszyła przed dom, pozwoliwszy
sobie tylko na kilka tęsknych spojrzeń ku odległym oknom izby, spichrzowi i obórce, z której
razno porykiwały krowy, na lśniące polewą garnki, zatknięte na sztachetach płotu, na wysokie
pędy malw, obeschłych już teraz i poczerniałych od mrozu, na syte czarne kocisko, wylegujące
się w koszyku na ganku, na dwa krągłe, wyczesane pięknie siwki, które przyprzęgnięto do wozu.
To wszystko moje, pomyślała z bezbrzeżnym zdumieniem.
Chłopiec wytarł rękawem gębę i podał jej lejce, a potem odwrócił się od niej pośpiesznie,
żeby nie zobaczyła, że płacze.
Kiedy jechała w dół po zboczu pagórka, Wilżyńska Dolina wyglądała tak samo jak zawsze, i
nie było w niej nic magicznego. Psy jazgotały rozgłośnie, sroki skrzeczały w koronach lip,
którymi obsadzono skraj drogi, czasem gdzieś w oddali zarżał koń. Tylko ludzi nie widać było na
polach, jak to w niedzielę.
Na wielkim placu zobaczyła ich wszystkich. Nie przed kościołem, najwyrazniej postanowili
nie mieszać w tę sprawę ani świątobliwego Kaniuka, ani samego Cion Cerena. Stali pod karczmą.
Stłoczona, czujna ciżba chłopów i białek uzbrojonych w kosy, kije, grabie i koszyki nawet, choć
nie umiała zgadnąć, w czym te akurat miałyby okazać się pomocne przeciwko strzydze.
Byli tu chyba wszyscy, nie licząc plebana, Babuni Jagódki i garści najdrobniejszych
dzieciaków.
Z wrażenia ściągnęła lejce. Wózek zaterkotał na wybojach i zatrzymał się. Akuratnie na czas, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl